[ECHO ŚLONSKA] [FORUM] [SERVIS] [ŚLONSK] [RUCH AUTONOMII ŚLĄSKA] |
|
6_05/2002 |
|
|||
| ||
« nazot do rubriki Publikacje | ||
|
SAGRADA FAMILIA, OKOLICA cz. II SMUTEK * * * ta małolata o delikatnych rysach twarzy Mój Śląsk, mój Górny Śląsk, mój Czarny Śląsk. Na trasie Mysłowice – Gliwice, ciągle obijamy się o zmurszałe, przykryte bilboardami, wyblakłe, dwa komunistyczne hasła: „Wita cię miasto węgla i stali” i „Żegna cię miasto węgla i stali”. I tak ciągle w kółko. Pomijając pierwotną ideę pojawiających się, czasem na tej samej kamienicy haseł, które niczym mantra towarzyszyła turystom przemykającym się przez ten skrawek planety, widzimy, że tak w zasadzie, nie poruszamy się przez różne miasta, ale ciągle jesteśmy w jednym polis. Nazwy miast, dzielnic, kolonii, czy osiedli są z jednej strony tak oryginalne ze swoją historią i tradycjami, tak różnorodne, a z drugiej tak podobne przez wyraźne piętno industrializacji odciśnięte na twarzach domów i ludzi, że dla zewnętrznego obserwatora, nawet z pod Opola, czy Paczkowa aglomeracja górnośląska jest jak potężne megapolis. Niestety, i nie bez racji, megapolis istniejące czasem w świadomości ludzi spoza, niczym czarna dziura. Zapadająca się w sobie niegdyś jaśniejąca gwiazda. Z pałacami, przebogatymi kamienicami przełomu XIX i XX wieku, przecudnej piękności miejskimi willami. A także ogrodami i parkami oraz zdobyczami komunalnymi, zaświadczającymi o nieprzeciętnym bogactwie tejże krainy. I gdyby nie barbarzyństwo ostatniego półwiecza, świat baśni mógłby dalej zachwycać swoimi czarami. Najgorzej dostało się najstarszemu książęcemu miastu Bytomiowi. Gdzie tylko siąść na placu dawnego rynku i zapłakać. I lepiej nie zapuszczać się w boczne uliczki, bo dość obrazoburcze myśli mogą się pojawić na temat państwa, w którego granicach obecnie leży ten zasłużony gród. Ale dostało się wszystkim. Czasem nie w tak kompleksowy sposób jak miastu Bytom, ale równie widowiskowy. Wybija się tutaj Chorzów, któremu pokiereszowano rynek lub Katowice, którym rynek ukradziono (ciekawe gdzie jest teraz?). Symbolicznie, z premedytacją rozebrano, stojącą w niezłej kondycji, byłą willę Friedricha Wilhelma Grundmanna - współtwórcy Katowic. Plac po tym budynku do tej pory stoi pusty. I moim zdaniem powinien być ogrodzony jak obozy zagłady – ku przestrodze potomnym – a w środku obecne władze miasta powinny ufundować pamiątkową tablicę, gdzie z imienia i nazwiska wymieniono by decydenta tej barbarzyńskiej decyzji. Powinno to być symboliczne miejsce martyrologii miast Czarnego Śląska. I ktoś może pomyśleć, iż figura literacka jest zbyt mocna, ale niestety pozostanie w błędzie. Bo męczenie i zabijanie ludzi w obozach koncentracyjnych jest bezsprzecznie aktem bestialskim i chorym. Ale męczenie i zabijanie spuścizny cywilizacyjnej oraz wymazywanie jej z pamięci współczesnych jest jak katrupienie tysięcy już nie żyjących. Jest zwykłym ordynarnym burzeniem katedry budowanej przez setki głów i przez tysiące rąk. Moim prywatnym symbolicznym miejscem aktu wandalizmu cywilizacyjnego jest wejście do sieni kamienicy wybudowanej w 1909 roku w Wirku, a dokładniej w Antonienhütte, która to miejscowość jest współcześnie dzielnicą Rudy Śląskiej. Obecnie kamienica leży przy ulicy J. Dąbrowskiego 17. Oryginalne drzwi, pokryte którąś tam warstwą farby, odpadającej, popękanej i brudnej, idealnie maskującej pierwotne kształty i doskonałą maestrię wykonania. Zazwyczaj stoją otwarte, ale poprzez swą formę wcale nie zapraszające do środka. Wyglądają jak obrzygane wiekowe drzwi do nieczynnego od lat podrzędnego burdelu. W sieni jest krótki hol oddzielony od klatki schodowej secesyjnymi w kształcie wahadłowymi drzwiami, w których – po przyjrzeniu – widać kryształowe szybki. Lamperia wyłożona jest kobaltowymi ceramicznymi płytkami o nieprzeciętnej glazurze, która miejscami jeszcze mocno prześwituje spod grubej warstwy brudu.Idealnie równo ułożone kafelki ozdobione są wzorem koloru beżowego w kształcie wieńcy, biegnącym wzdłuż ściany i zakończone są ceramicznym cokolikiem w tym samym kolorze co niezdobione kafelki. Wyżej na ścianie w płytkim obramowanymzagłębieniu widać fresk, który nie oparł się działaniu czasu i niestety nie można się zorientować, co przedstawiał. Wahadłowe drzwi zakończone są łukowym witrażem, osadzonym w secesyjnej ramie, na którym to jeszcze dzisiaj jaśnieje złotawy napis „Salve”. Oczywiście wszędzie dookoła brud i specyficzny zapach zapchanej kanalizacji deszczowej. Ale estetyka mieszczańskiej kamieniczki z początku XX wieku jeszcze dzisiaj robi wrażenie. Opisane pokrótce wejście do wireckiej kamieniczki nie jest niczym szczególnym na Górnym Śląsku, gdzie na dobrą sprawę są ich tysiące. Ale jest ono bardzo mi bliskie, ponieważ dziennie idąc i wracając z pracy, przechodzę koło nich. I za każdym razem robi mi się smutno. A smutek przede wszystkim nie wypływa z opisanej degradacji, lecz z faktu, iż przeważająca większość zamieszkująca okoliczne blokowiska, nigdy nie zauważy straty, ponieważ zmysł estetyki został w nich chirurgicznie wycięty dzięki realizacji chorej polityki, popartej działaniami współczesnej kultury. I to – jak zauważył W.Łysiak - po stu latach działania obowiązkowej szkoły. GILDIA Przestrzeń, w której się poruszamy, tworzona jest przede wszystkim przez ludzi (nie wiem, czy górale w tej materii zgodzili by się ze mną). Na pierwszym planie zawsze pozostaje rodzina. Ta najbliższa i ta dalsza. Później koledzy i koleżanki z podwórka, szkoły i pracy. Oraz te postacie, z którymi spotkaliśmy się nie zawsze bezpośrednio, a tylko przez wytwory ich pracy. Są to znaki odciśnięte w rzeczywistości, na tyle silne, że kształtują naszą wrażliwość, nasz sposób widzenia świata. W przewijającym się nieustannie filmie rzeczywistości czasem wyłapujemy tylko poszczególne kadry, a czasem, choć rzadko, całe sekwencje. Zatrzymujemy się i próbujemy sobie na przykład odpowiedzieć kim był Ludwig Schneider twórca kościoła pw. św. Wawrzyńca w Wirku, czy Franciszek Klomp architekt kościoła pw. św. Pawła w Nowym Bytomiu. Kto zapłacił za ich pracę i pracę tych wszystkich, bez których wizja architektów zostałaby jedynie ciekawostkami zapisanymi na papierze? Co cegła to człowiek. Współczesna gildia budowniczych katedr jest rozległa. Są tu szewcy, komputerowcy, stolarze, przemysłowcy a nawet poeci... W miejscu, w którym stawiam moją, jest tylu budowniczych znanych bardziej lub mniej oraz zupełnie dla mnie anonimowych, że gdyby zagłębić się w ten labirynt czasu i przestrzeni, nie starczyłoby miejsca na nic innego. Dlatego przypomnę tylko kilka osób, a było ich przecież całe mnóstwo, które budując własną katedrę zmusili mnie do zastosowania innych pomysłów, innych rozwiązań, przy budowie mojej własnej świątyni. KRÓL * * * w moim św. mieście er na ulicy karola goduli stoi pomnik czy bardziej fontanna biegnącego po wodzie karola goduli możejest on bardzo wirtualny i może tylko w mojej głowie jak w jego głowie chciałbym być bogaty z lasu powstało miasto celuloza cynk i węgiel cegła po cegle i choć trochę topornie mu to wszystko wyszło jednak stoi gród mój rodzinny może z jego głową było nie tak aby rzucać się głową w dół ciągnąc za sobą tłum chciałbym być bogaty pięćdziesiąt kopalń poproszę dziesięć hut las z zamkiem i nowe buty dla córki Joasi jak szaleć to szaleć a co i cicho mi tu wszystko zaczyna się w głowie i kończy zależy jak mocna głowa Król cynku. Król węgla. Geniusz. Pionier cywilizacji. Dżingis Chan pieniądza. Diabeł z Rudy. Itp. To tylko niektóre określenia opisujące „króla” z Rudy. Karol Godula (pisany po niemiecku Godulla), którego oczywiście prywatnie nigdy nie spotkałem, a któremu ze wzgląd na dokonania musiałem poświęcić trochę więcej miejsca, urodził się 8 listopada 1781 r w Makoszowach (obecna południowa dzielnica Zabrza). Został ochrzczony w drewnianym kościółku w Przyszowicach, który to kościółek został później przeniesiony do Borowej Wsi, gdzie stoi do dnia dzisiejszego. Rodzice Karola Goduli - Józef Godula i Franciszka z domu Hanisz - posiadali w Kuźni Raciborskiej gospodarstwo rolne, które z przyczyn zamieszkania wydzierżawili. Józef Godula pełnił funkcje oficjalisty leśnego, dochodząc do godności nadleśniczego w lasach przyszowickich i makoszowskich.Około roku 1784 wziął w dzierżawę dwa majątki rycerskie w Makoszowach i Ligocie Zabrskiej, podwyższając w ten sposób swój status społeczny. Według ówczesnych kryteriów Godulowie byli zaliczani do stanu średniego mieszczaństwa, zatem utrzymywali kontakty z osobami swojej klasy; nauczycielami, proboszczami, urzędnikami, a także z rodzinami członków szlachty ziemiańskiej. Oprócz Karola Józef i Franciszka mieli jeszcze jednego młodszego syna Ernesta i trzy starsze córki - Marinnę, Joannę i Franciszkę. Pod względem parafialnym ówczesne Makoszowy należały do Przyszowic, gdzie również mieściła się szkoła, do której do 1792 r uczęszczał Karol Godula.W roku następnym młody Karol Godula przeniósł się do szkoły realnej przy klasztorze cystersów w Rudach Raciborskich. Szkołę średnią ukończył w 1798 r. Swoje wykształcenie uzupełniał również w szkole średniej w Opawie, gdzie prawdopodobnie ukończył klasę piątą. Od roku 1801 Karol Godula podjął pracę zawodową u hrabiego Karola Franciszka von Ballestrema, dziedzica majoratu (niepodzielnego majątku), w skład którego wchodziły majątki Pławniowice, Ruda i Biskupice. Początkowo Godula pełnił funkcję pisarza sądu patrymonialnego w Pławniowicach. Następnie został kasjerem majątku w Rudzie Śląskiej. Dzięki zaletom swego charakteru i ciężkiej pracy w roku 1809 został rządcą całego majoratu, zastępując na tym stanowisku zarządcę Karwata. W roku 1815 hrabia Karol Franciszek Ballestrem von Plavniowitz major Królewskiej Armii Pruskiej wystawił akt darowizny, w którym dał swemu zarządcy 28 z łącznej sumy 128 udziałów huty cynku „Karol” w Rudzie Śląskiej. Pomysłodawcą i główną siłą sprawczą projektu był właśnie Karol Godula. Cynkownia powstała według projektu królewskiego budowniczego J.F.Weddinga. Po rozbudowie zakładu w 1821 r Godula otrzymał od hrabiego kolejne 28 udziałów. Po kolejnej przebudowie w roku 1825 cynkownia stała się największym i najnowocześniejszym zakładem tego typu w Europie. Ówcześnie cynkownię okrzyknięto ósmym cudem świata, a jego twórcę uważano za człowieka niesamowitego. Udziały w cynkowni „Karol” stały się zaczątkiem fortuny Karola Goduli. Poszukując niezależnego źródła galmanu dla cynkowni „Karol” Godula do spółki, z wcześniej wspomnianym właścicielem folwarku Miechowice Franciszkiem Aresinem,uruchomił kopalnię galmanu – na cześć żony Aresina nazwana „Marią”. Następnie wchodził w spółki z właścicielami innych kopalń galmanu i kopalń węgla kamiennego, a nawet budował własne kopalnie węgla - ulokowane głównie w Rudzie Śląskiej. W roku 1826 zakupił zbankrutowane majątki Szombierki (dzisiejsza dzielnica Bytomia) i Orzegów (dzisiejszy teren dzielnic Rudy Śląskiej - Orzegowa, Goduli i Chebzia) i przejął w dzierżawę Rudę i Biskupice (dzisiejsza dzielnica Zabrza). W tym czasie rozwiązał swój stosunek służbowy z Ballestremem, pozostając jednak nadal doradcą gospodarczym swojego dotychczasowego pracodawcy. Kupno majątków podniosło prestiż Goduli, ale i również dało prawa dominalne do połowy własności nadań górniczych z tytułu własności gruntów. Godula dążąc do stworzenia kompleksu przemysłowego, chciał posiadać wszystkie kopalnie w okolicy wraz z gruntami. Dlatego też wroku 1840 nabył dobra Bobrek (dzisiejsza dzielnica Bytomia), a w roku 1848 kupił wieś Bujaków (obenie część miasta Mikołowa), przejmując lub wykupując huty i kopalnie leżące na ich terenach. Karol Godula zmarł na chorobę nerek 6 lipca 1848 roku we Wrocławiu, gdzie został pochowany na cmentarzu św. Wojciecha. Po wybudowaniu kościoła w Szombierkach przez spadkobierczynię Goduli, prochy jego zostały przewiezione dnia 2 września 1909 r i złożone w podziemiach świątyni. Podupadający folwark w Rudzie i Biskupicach Karol Godula doprowadził do rozkwitu stosując mechanizację oraz nowe rozwiązania agrarne używane w Anglii. Był pierwszym na Górnym Śląsku przemysłowcem, który urzeczywistnił ideę współdziałania różnych gałęzi przemysłu - powiązał z sobą rolnictwo, leśnictwo, eksploatację glinki, transport, górnictwo i hutnictwo oraz handel. Popierał angielską formę płacenia tzw. trucksystem, który polegał na tym, że pracownicy poszczególnych dziedzin nie dostawali pieniędzy, ale w sklepach należących do Goduli zaopatrywali się w artykuły przemysłowe bądź żywnościowe (rozwiązanie takie być może budzi dzisiaj zdziwienie, bądź niesmak, jednak system taki był ówcześnie dość rozpowszechniony, a tłumaczono to tym, iż robotnicy zamiast inwestować w rodzinę, trwonili je w knajpach, jednak głównym motorem tego typu rozwiązań, był oczywiście zysk).Z drugiej strony Godula należał do pierwszych indywidualnych przedsiębiorców, którzy zbudowali domy mieszkalne dla robotników swoich zakładów. Ponadto wprowadził bezpłatną opiekę lekarską dla swoich pracowników. Był jedynym przemysłowcem na Górnym Śląsku, który w okresie Wiosny Ludów, czyli ekonomicznego krachu, pomimo dużych strat finansowych, nie zamykał swoich zakładów przemysłowych, a zatem nie zwalniał robotników. Za ewenement należy uznać fakt, iż w testamencie zapisał legat do podziału wszystkim swoim pracownikom w wysokości 50 000 talarów. Karol Godula całe swoje życie poświęcił pracy. Do minimum ograniczał administrację, pracując niejednokrotnie w dzień i w nocy. Sam przeprowadzał eksperymenty chemiczne, pracując nad nowymi rozwiązaniami technicznymi. Dzięki własnym studiom i opracowaniom ekspertów zagospodarował nieckę węglową w okolicach Rudy, Bytomia i Zabrza. Zakup Bujakowa traktował jako lokatę i zabezpieczenie na przyszłość uważając słusznie, że są tam ukryte bardzo bogate pokłady węgla. Nie obce były mu nowinki techniczne, które wprowadzał nie tylko w hutnictwie, górnictwie, ale i w rolnictwie. Popierał budowę kolei żelaznej, której trasa przecinała Rudę Śląską (wizji tej zabrakło radcom Bytomia i z pewnością był to pierwszy krok upadku tegoż miasta z tak bogatymi tradycjami historycznymi na rzecz nikomu nieznanej wtedy wsi Katowice). Godula rozumiał nowe wezwania komunikacyjne, między innymi był teżjedną z nielicznych osób popierających budowę poczty w Rudzie Śląskiej, na potrzeby której, po jej utworzeniu, płacił pewne subwencje. Był mistrzem w zarządzaniu i operowaniu kapitałem. Wolne kapitały lokowałczęsto w listach zastawnych oraz w hipotekach, co pomagało mu bardzo przy wykupie upadających majątków ziemskich i zakładów przemysłowych. Jako osoba nastawiona na zysk nie wahał się również udzielać pożyczek na procent, stosując sześć punktów procentowych w skali roku od pożyczonego kapitału. Wszelkiego rodzaju operacje finansowe, które stosował z dość dużym powodzeniem, nie były jednak celem, ale narzędziem, dzięki któremu powiększał swoje imperium przemysłowe. Uważał się za producenta a nie kupca. Był zwolennikiem utrzymywania przejętych zakładów. Należało wszystko robić aby je rozbudować i unowocześnić - w żadnym wypadku dzielić i sprzedawać drożej po kawałku. Jak widać jego filozofia działania różni się od dzisiejszych rekinów finansowych, którym nie obce są praktyki podziału i sprzedaży fragmentów zakładów z zyskiem. Zdaniem Goduli wszelkiego typu działania powinny posiadać charakter rynkowy, a państwo powinno skoncentrować się na innych problemach aniżeli ustalanie cen umownych. Był głównym inicjatorem petycji do władz, której celem było zmniejszenie przez państwo podatków, uważając że zbytni fiskalizm państwa doprowadza do dekoniunktury. Co ciekawe, petycja ta odniosła skutek. Jako pełnomocnik Ballestrema w zarządzaniu majątkiem rodziny, Karol Godula doprowadził do tego, że Ballestremowie w tym czasie stali się najbogatszą rodziną na Górnym Śląsku. Po śmierci hrabiego Godula został głównym wykonawcą jego testamentu i został opiekunem jego dzieci, co przeczy pomówieniom, jakoby hrabia stracił zaufanie do Goduli, widząc jego prywatne sukcesy finansowe. Ponadto sam zbudował imperium przemysłowe, którego inwentaryzacja zajęła 298 prawnikom pół miesiąca czasu. Wielkość tego majątku szacowana była różnie. Najbardziej prawdopodobną wielkością jest suma 2 mln talarów, czyli 7 260 000 zł w złocie (aczkolwiek w niektórych opracowaniach można spotkać się i z sumą 8 mln talarów). Prawie cały swój majątek Karol Godula zapisał sześcioletniej wówczas półsierocie Joannie Gryzik (w literaturze przedmiotu nazwisko tomożna spotkać pod różnymi formami: Gryczik, Gryszczyk, Grycik lub nawet Grzyzik). Joasia znalazła się w domu Karola Goduli z niewiadomych przyczyn. Najbardziej prawdopodobna wersja jest taka, że jej matka Antonina, po śmierci swego męża Jana, komornika pracującego w zakładach cynkowych Goduli, poprosiła gospodynię Goduli panią Emilię Lukas o opiekę nad córką. Rozpowszechniony jest również pogląd, że Joasia była pozamałżeńskim dzieckiemAntoniny z Karolem Godulą. Jednak przeciw tej koncepcji podaje się argument, że widoczne kalectwo króla cynku (utykanie na jedną nogę, duża blizna zniekształcająca lewy policzek) spowodowane napaścią na jego osobę, wiązało się również z jego niepłodnością. Jakakolwiek była przyczyna, faktem jest, iż Godula do tego stopnia polubił dziewczynkę, że zatrudnił specjalnie dla niej domowego nauczyciela M. Kulanka.W kwietniu 1848 roku ciężko chory udał się na leczenie do Wrocławia zabierając ze sobą Joasię. Dzień przed swoją śmiercią sporządził testament przed komisją sądową. Jego wykonawcą został przyjaciel, doradca i prawnik - Maksymilian Scheffler. W testamencie widniał zapis, że gdyby Joanna Gryzik zmarła bezpotomnie, to cały majątek miały odziedziczyć dzieci sióstr Goduli. Po ogłoszeniu treści tegoż kontrowesyjnego dokumentu, testament stał się prawdziwą sensacją. Pieniędzy nie odziedziczyła rodzina Goduli, ani rodzina Ballestremów. Fortunę dostała nikomu nie znana dziewczynka, którą zaraz okrzyknięto „śląskim Kopciuszkiem”. Rodzina Goduli próbowała obalić jego testament, a gdy to się nie udało, jawnie słała groźby pod adresem dziewczyny, organizując nawet zamachy na jej życie. Obawiając się o jej bezpieczeństwo opiekunowie umieścili jąw klasztorze Urszulanek we Wrocławiu. Po opuszczeniu klasztoru Joanna zamieszkała w domu Maksymiliana Schefflera, któryrozpoczął starania o uzyskanie dla niej tytułu szlacheckiego, co zakończyło się sukcesem. Z rąk króla pruskiego Fryderyka Wilhelma IV otrzymała tytuł szlachecki i nazwisko Gryczik von Schomberg-Godulla. W roku 1858 w wieku 16 lat hrabina Joanna poślubiła Reischgrafa Hansa Ulryka von Schaffgotscha, który nigdy nie został właścicielem majątku żony. W ciągu swego życia pomnożyła ona odziedziczony majątek razy siedem, angażując się w szereg przedsięwzięć ekonomicznych i społecznych, stając się godną następczynią Karola Goduli. Karol Godula żył 67 lat, z tego pracy poświęcił 47 lat. Potrzebował pół wieku aby zbudować największe imperiumprzemysłowo - finansowe (majątek własny i rodziny Ballestrem) w ówczesnych Niemczech. Doskonały organizator, innowator, przedsiębiorca, a przede wszystkim wizjoner. Nie bojący się nowych rozwiązań, nowych wezwań. Człowiek, który położył podwaliny pod cały górnośląski przemysł. Pionier przeobrażeń industrialnych w Europie. Był wzorem do naśladowania, a jednocześnie poruszał wyobraźnię artystów. Człowiek, który przeszedł do legendy. Okazjonalnie pojawiał się w wierszach, opowiadaniach, obrazach, czy nawet witrażu. Był bohaterem kilku powieści. Bibliografia o jego osobie przekracza liczbę 200 opracowań. Z wszystkich górnośląskich potentatów przemysłowych przyczynił się najbardziej do budowy wspaniałej potęgi technicznej i cywilizacyjnej Górnego Śląska, z której to potęgi korzystały wiele lat po jego śmierci dwa kraje - Niemcy i Polska. Był jednym z filarów rozwoju gospodarczego Europy, jej dzisiejszego dobrobytu.Bez takich osób historia XIX i XX wieku potoczyłaby się w całkiem innym kierunku. Niestety o dziwo, jest Karol Godula postacią prawie nie znaną w świadomości nie tylko Niemców i Polaków, ale irównież Górnoślązaków. Jest to smutne, ponieważ znane są doskonale nazwiskawojskowych i polityków, które bez takich ludzi jak Godula w ogóle nie weszłyby na karty historii. Aż dziw, że tak doskonały temat jak losy Karola Goduli i jego spadkobierczyni Johanny von Schomberg – Godulla, późniejszej Johanny Schaffgotsch nie został wykorzystany przez filmowców. I szkoda, ponieważ dobrze zrobiony film mógłby być bez porównania lepszy niż osławiona (i słusznie) „Ziemia obiecana” Andrzeja Wajdy, czy „Magnat” FilipaBajona. CHIŃCZYK * * * na mym policzku roztajał płatek śniegu - oczekuję kary Z Janem Bonifacym Wyplerem spotkałem się, kiedy swego czasu otarłem się o Państwo Środka. Było to spotkanie zaiste metafizyczne, ponieważ profesor nie żył już od dwudziestu lat. I oczywiście spotkałem go w miejscu najbardziej ku temu szczęśliwym – czytelni Biblioteki Śląskiej w Katowicach. Miejsce jakże miłe Wyplerowi, którego pracownia tak bliska była wystrojowi bibliotecznej czytelni – książki zastawiały wszystkie ściany pokoju, zostawiając jedyną wolną przestrzeń dla popiersia lub portretu jakiegoś wielkiego twórcy. Z płótna Arnolda Böcklina samotny mnich wygrywał na skrzypcach niesłyszalną pieśń. A wszystko ukryte w mroku wytworzonym przez punktowe oświetlenie stylowej lampy zawieszonej nad potężnym stołem, na blacie, którego piętrzyły się nieporadnie poukładane piramidy książek, czasopism i manuskryptów. Tak właśnie widzę profesora, ślęczącego nad jakimś rękopisem w swej pracowni przypominającej klasyczne wyobrażenia o XIX wiecznym uczonym zgłębiającym w pojedynkę tajniki świata. I jak się okazało nie były to tylko wyobrażenia. „Wysokie góry boją się powolnych ludzi” – brzmi sentencja chińska. Jan B. Wypler był właśnie takim człowiekiem, który w pewnym momencie stanął samotny na polanie, a dookoła niego milczące góry. Góry oczywiście nie zadrżały, ale profesor niestropiony ruszył powoli przed siebie. Student uniwersytetów we Wrocławiu i Kilonii, gdzie studiował filozofię, germanistykę, romanistykę i slawistykę, wrócił na Górny Śląsk, podejmując się roli tłumacza literatury z j. niemieckiego na j. polski i odwrotnie. Angażując się w akcję propagandową podczas plebiscytu. A później redagując niemiecko – polskie czasopismo o wiele mówiącym tytule „Die Brücke – Most”. Autor pracy genealogicznej pisanej w j. niemieckim przyczyniającej się w sposób wybitny do poznania historii Górnego Śląska -„Beiträge zur Geschichte des altoberschlesischen Rittergeschlechts der Wypler in der ehemaligen Herrschaft Pless” (Przyczynek do historii starogórnośląskiego rodu rycerskiego Wyplerów w byłym państwie pszczyńskim). Praca ta została przyjęta z uznaniem przez naukowców z Niemiec, Austrii i Czech, i była ona przykładem niezrównanej wytrwałości i mrówczej pracowitości autora Jako samotnik podjął również pracę w katowickim ogólniaku – coraz bardziej odsuwany od środowiska literackiego Górnego Śląska. I w końcu sinologia – prawdziwe wyzwanie i prawdziwa miłość. Wspomagając się nowatorskim i dość oryginalnymsłownikiem języka chińskiego, innego GórnoślązakaDomana Wielucha, zagłębił się w literacki świat Państwa Środka. Tłumacząc niezliczoną ilość tekstów z j.chińskiego na j.polski stał się wybitnym autorytetem w tej dziedzinie. Jan B. Wypler połączył w sobie trzy kultury. W sposób naturalny, będąc pochodną czasu i przestrzeni, w której przyszło mu żyć, stał się niczym most na styku kultury niemieckiej i Polskiej. I z wyboru samotnika – piewcą kultury starożytnych i nowożytnych Chin. Dziś jednak zapomniany. Ale – na szczęście - już coraz mniej. Może droga, którą wybrał, a może sposób wędrówki, doprowadził Wyplera do szczytu, na którym został sam. Może to śląski upór i solidność, a może ucieczka wewnętrzna, czy też cechy charakteru spowodowały odejście ze środowiska twórczego Górnego Śląska, w którym nie znalazł żadnego zrozumienia i poparcia. W końcu pozycja samotnika doprowadziła go do wigilii świąt Bożego Narodzenia roku Pańskiego 1965. Wtedy to wyszedł z baru mlecznego na katowicką ulicę, przewrócił się i zmarł. Dzień był zimny i deszowo-śniegowy. Ludzie, jak to w tym dniu - zagonieni, pochłonięci własnymi sprawami, w ogóle nie zwracali uwagi na starucha leżącego na chodniku. Jednak sąsiedzi, w kilka dni później, doskonale wiedzieli, że mieszkanie nawiedzonego samotnika stoi puste, otwarte na żer sępów. Łatwym łupem okazały się przede wszystkim książki – niemieckie, polskie, francuskie, chińskie, hinduskie, japońskie... , które były unikatowe w skali europejskiej, a które jako makulatura w większości wylądowały na śmietniku. Oto prawdziwa samotność. Czasem katedra budowana z mozołem przez całe życie, może zostać zupełnie zniszczona przez współczesnych. Ale jak to bywa z prawdziwymi katedrami one z biegiem czasu metafizycznie coraz bardziej są i są. Jan Bonifacy Wypler został pochowany na cmentarzu w swych rodzinnych Kochłowicach. Z Miasta Er nigdy się przecież nie wychodzi. MNICH * * * w moim św. mieście er Akwaforta jest jedną z bardziej pracochłonnych i trudnych technik używanych w grafice artystycznej. Polega ona na wykonaniu za pomocą specjalnej igły rysunku na płytce miedzianej lub cynkowej, którą wcześniej rozgrzewa się i pokrywa mieszaniną wosku, asfaltu i żywicy zwaną werniksem. Rysunek ten jest później trawiony w kwasie. Tak wytrawiona płytkasłuży następnie jako matryca do tłoczenia kompozycji na papier. Ilość odbitek jest ograniczona, ponieważ matryca po kilkudziesięciu odbitkach zużywa się i wydruk traci walory dzieła artystycznego. Mistrzem tej techniki jest prof. Jan Szmatloch wykładowca na katowickiej uczelni plastycznej. I trzeba dodać mistrzem szczególnym. Jego prace są na tyle oryginalne, że nie można ich pomylić z jakimikolwiek innymi. Nie jest to zasługa specjalnej techniki ani posiadanego przez artystę wybitnego talentu. Ani nawet oczywistej pracowitości, która z racji wykonywanej techniki oraz jakości prac, może być tylko porównywana do pracy mnicha benedyktyńskiego. Zatem co? Zatem szczególny temat i sposób jego ujęcia. Jan Szmatloch jest autorem kilku cyklów oraz niezliczonej ilości prac formalnie nie połączonych w powiązaną ze sobą tematycznie serię. Jest również znanym i cenionym autorem exlibrisów. We wszystkich swych pracach dość naturalnie łączy solidność z finezją. Jednakże tematem, który nieustannie przewija się w jego twórczości jest miasto. A szczególnie miasto górnośląskie. Miasto w swym wymiarze metafizycznym. W każdej z tych prac, w których pojawia się light motive miasta, niczym doskonały fechtmistrz swym wprawnym sztychem dociera do magicznego serca miasta. I co ciekawe, efekt ten uzyskuje budując kompozycję z rekwizytów wybitnie prozaicznych. Temat rodzinnego miasta, które nazywa się Górny Śląsk, a w szczególności podejście do tego zdawało by się dość prozaicznego i w gruncie rzeczy banalnego tematu jest jego siłą i być może przekleństwem. Chciało by się sparafrazować poetę: „Ta nić czarna się przędzie: Ona za nim, przed nim i wszędzie, Ona w każdym oddechu, Ona w każdym uśmiechu, Ona we łzie, w modlitwie i hymnie...” A może jest to nić biała i nie mamy tu do czynienia z przekleństwem, ale z miłością. I być może ten trop jest właściwszy. Jan Szmatloch urodził się w 1950 roku w Rudzie Śląskiej. I to jego miejsce urodzenia, a w szczególności dom rodzinny, niczym wewnętrzny imperatyw, splątał mu serce. O które potyka się co krok. Ponieważ w kontaktach osobistych, ale i oficjalnych można wyczuć jego wewnętrzny żar, przy którym największy zmarzluch ogrzeje sobie ręce. Ale gdyby była tylko dobroć – nie byłoby artysty. Żelazna konsekwencja oplatająca jego serce ciągle popycha go donieustannej pracy na tym wyoranym i posiatkowanym przez XX wiek ugorze zwanym czasami w porywie romantycznego uniesienia niwą artystyczną. Bez niej już dawno ległby martwy (w sensie artystycznym oczywiście). Bo gdzie jest miejsce artysty przełomu XX i XXI wieku, mruczącego po cichutku, acz nieustępliwie i z nieprzemijającym wdziękiem, pieśń pochwalną o swej ojczyźnie? Nie ma go na różnego rodzaju błyskotliwych topach, nie krzyczą o nim media. Nie ma przy sobie rozhisteryzowanych fanów. Pytanie zatem brzmi gdzie jest ze swoją sztuką? Na pewno w swojej pracowni. Na pewno na uczelni. Na pewno na tych – nie ukrywajmy – elitarnych wystawach w kraju i za granicą. Ale gdyby tylko tyle, to szkoda jego nieustającego stąpania. Zatem gdzie jeszcze? W moim sercu i sercach tych wszystkich,którzy z nieukrywaną satysfakcją podróżują od czasu do czasu do krainy, którą na własny użytek nazywam Kolonią Szmatlocha. MALARZ * * * mój znajomy ze świętego miasta er jest po przejściach i przejazdach i po przelotach też nie ma złudzeń ale mażonę i owoce kupione dla wnuczka na dzień bożego narodzenia kupuje prezenty jeszcze raz po jednej książce dla tych czytających i tych już oślepłych (bo co im kupić) mój znajomy stawia bramy świętego miasta er nie żeby nie było ciekawszych rzeczy do roboty ale tak po prawdzie nic więcej nie potrafi albo nie chce w dobie lotów balonikami firmy kodak nikt nie potrzebuje jego budowli oprócz kilku pomyleńców co to do miasta wchodzą bramą północną mój znajomy od świętych bram miasta er jest już zły na siebie w końcu można by wznieść jakąś piramidę ale cóż każdy ma swój wózek i swój dyszel Piotra Pilawę spotkałem pewnego pięknego popołudnia w jednej z bram, a raczej w jednym z einfahrtów prowadzących na ślepe podwórko, na które nawet gołębie nie chciały już spojrzeć (żeby się inaczej nie wyrazić). Początkowo myślałem, że zabłądziłem. Ale trzeba było Piotrowej perswazji, abym zrozumiał, że byłem w błędzie. Od tej pory spojrzałem na otaczającą mnie rzeczywistość z całkiem innej perspektywy. Piotr urodził się w roku 1953 w królewskim mieście Krakowie. Jednak całe jego dorosłe życie było związane z Rudą Śląską. I tak już zostało - Piotr będący cały czas duchem w Krakowie, ale ciałem w Rudzie Śląskiej. Ta iście wybuchowa mieszanka dała niespodziewany efekt. Mieszankę małopolskiej niefrasobliwości ze śląską solidnością. Jak to mówią – tak rodzi się artysta. Reklama, plakat, grafika komputerowa, a nawet scenografia. Ale przede wszystkim olej. Malarstwo Piotra Pilawy. Malarstwo Piotra Pilawy jest jak podróż do świata baśni, który skrywa się za oknem, ale i również ukryty jest w naszych tęsknotach do świata dzieciństwa. Nie do realnego świata dzieciństwa, ale do tego, które tkwi w naszych głowach. Pomimo bardzo oszczędnej palety kolorów, a i zawężonej tematyki, jest to świat nad wyraz wciągający i frapujący. Artysta uzyskuje to dzięki stosowanej przez siebie technice ascetycznie nakładanych na siebie warstw, niejednokrotnie łączących różne techniki plastyczne. Ale nie rzemiosło jest najważniejsze. I nie niewątpliwy talent. Ani szczególna estetyka. Największa siła jego prac bierze się z uczciwości. Z uczciwości artystycznej. Każde jego płótno jest długą, mozolną wędrówką, ciężką pracą, wykonywaną po to, aby przez przypadek nie oszukać widza. Ani efektowność, ani chwilowy sukces na płótnie, a tym bardziej zwykła słabość – żeby może czasem przypodobać się widzowi, nie mogą zaważyć na końcowym efekcie. Jego obrazy to swoiste palimpsesty produkowane przez autora. Bo tylko on wie, ile razy kolejna wersja obrazu była wycierana rozpuszczalnikiem. Jak każda ze sztuk malarstwo jest blagą. Kreacją świata, którego nie ma. Powiedzmy wprost – udawaniem. Ależ ile trzeba maestrii, aby widz chciał poudawać z artystą. Oglądając prace Piotra Pilawy chce się udawać wraz z nim. Czasem tak bardzo, że się o tym zapomina i traktuje się wykreowany świat artysty jak własny intymny świat. Miałem to szczęście, iż wszedłem w przepiękny świat komnat mistrza. A w każdej z nich jeden obraz, jak ciepłe pozdrowienie, jak gest. I dopiero teraz widzę, że prawdziwy świat nigdy nie jest brzydki. Zawsze jest cudowny – czy jest to wnęka w murze, odpadający tynk, czy kubeł na śmieci, nie wspominając już o magicznych oknach, przez które nie zaglądam z chytrej ciekawości, ale oglądam jeze zwykłej przyjemności. Wchodzę w każdą bramę, na ogół mroczną, ale wiem, że bezpieczną. Piotr przecież nigdy by mnie nie skrzywdził..., choć swego czasu odrąbałem mu ręce. A najpiękniejsze jest to, że kiedy przychodzi do mnie, pomiędzy jedną robotą a drugą, bez gadania bierze wiadro, pędzel i maluje fresk na jednej ze skończonych przeze mnie ścian katedry. Nie da się ukryć wpadłem w sidła zastawione przez malarza. Czego i tobie życzę mój szanowny, ewentualny czytelniku. ER * * * w moim św. mieście er einfahrty prowadzą do nieba do jednego z nich wchodzi się od strony świętego pawła którego pilnują lwy zielona farba kutych ręcznie krat ukrywa plac z fioletowym bzem szczególnie w maju po deszczu chodzimy tam z przyjaciółmi w tej galerii pod niebem siadamy na ławkach i patrzymy na ekran studni gdzie chmury przetaczają leniwie czas Każdy ma w głowie jakąś opowieść, czy inaczej – każdy nosi w sobie swoją pieśń. Jedną z moich pieśni jest miasto Er, leżące w miejscu, w którym nieustająco mieszkam oraz gdzieś pomiędzy Ur, a magią ukrywaną w szorstkich z jednej strony i pełnych miłości z drugiej, opowieściach babci. Wszystko ma dwie strony oprócz wstęgi Möbiusa i oczywiście Miasta Er. Stąd nie ma wyjścia. Tu się wchodzi – najczęściej bramą północną – ale już nie wychodzi. I nie to, że nie próbowałem wyjść. Ale nigdy mi się to jeszcze nie udało. Raz łapałem autostop, jednak samochód w pewnym określonym momencie nawalał i nie można nim było jechać dalej. Raz próbowałem tramwajem, ale przystanek końcowy stawał się zawsze podstępnie przystankiem początkowym. Raz wybrałem się na piechotę, ale w końcu złaziłem z hałdy po drugiej stronie Miasta Er. Er jest moją małą ojczyzną. Jakby specjalnie wybudowaną repliką mitycznego Śląska. Są tutaj lasy i góry, jeziorka i rzeki, gospodarstwa i pola, huta i kopalnie. Mieszkają tu Polacy tutejsi i tamtejsi, Niemcy tu i ci, którzy wyjechali tam. I Romowie. Może na pierwszy rzut oka nie ma tu Czechów i Żydów, ale jak znam moje miasto to tylko pozór. Mamy tu świątynie kilku wyznań, w których nasze kobiety poślubiły chłopców, którzy przyszli zza rzeki, czyli z bardzo daleka. Są nawet ruiny zamku średniowiecznego. Jest tu wszystko. Strach i beznadzieja ukryta w zapuszczonych einfahrtach, agresja i bezsilność wyłażąca w spotkaniach po pracy, która cichutko i podstępnie ucieka z kopalń i ostatniej już huty. Smutek. Za umykającym czasem, który tyle pozmieniał i jak zwykle powiadają – na gorsze. Wszystko. Zatopione w pochyleniu nad pracą i zawieszone w miłości nad buzią wysmarowaną łakociami wystającą zza stołu. Zatopione w zaciętych i pełnych radości pokrzykiwaniach chłopców goniących zawzięcie za piłką i w pełnych pokoju oczach kobiet wychylających się z czerwonych okien, kiedy z zainteresowaniem godnym Sfinksa śledzą upływający czas. Zatopione w niedzielnych spacerach rodzinnych kończących się w piwiarni przy kuflu piwa i szklance oranżady. Zatopione w drobnych gestach codzienności, które niejednokrotnie są powodem do dumy i satysfakcji, ale bywa też, że i bólu. Mamy tu krajobraz księżycowy, skażony ciężką pracą koksowni, gdzie w ciepłe dni czuć jak ziemia czwórkami idzie do nieba. I hale fabryczne, które niczym zapomniane pałace jakieś minionej cywilizacji rzeźbią wyobraźnię ocierając się o mit zaginionych Atlantów. I zagubione torowiska, które nie wiadomo skąd się wyłaniają i dokąd prowadzą i perony, przy których może pojawić się magiczna lokomotywa ciągnąca wagoniki na przejażdżkę w czasie do miejsc, o których można jedynie śnić. I sieć bunkrów odlanych z betonu, gdzie tylko legendy są w stanie zrozumieć labirynt podziemnych korytarzy. I cmentarze z omszałymi nagrobkami, gdzie tyle języków w pokucie zaświadcza o przemijaniu, że brakuje jedynie napisów runicznych – a gdyby dobrze poszukać, to kto wie. Mamy tu ucieczki i wysiedlenia. A nawet filię obozu koncentracyjnego z Auschwitz. Ale przede wszystkim ciężką pracę wykonywaną solidnie i z dużą dozą samozaparcia. Choć i kilku komediantów też można by znaleźć, często odbrązawiających naszą niejednokrotnie niepotrzebną powagę. I przecudne kobiety. Er jest moją małą ojczyzną, którą ciągle w zdumieniu odkrywam, pisząc jej los na zwitkach papierów. A piszę chaotycznie i bez większego efektu. Ale jak to powiadają, papier jest cierpliwy. Poczeka. Krystian Gałuszka ze strony: www.gall.terramail.pl
, |
| |
|