[ECHO ŚLONSKA]  [FORUM]  [SERVIS]  [ŚLONSK]  [RUCH AUTONOMII ŚLĄSKA]

« IMPRESSUM

KONTAKT

post@EchoSlonska.com

5_04/2002

ECHO ŚLONSKA

« nazot do rubriki Kultur


Rozważania starego Ślązaka o Józefie von Eichendorffie

Freiherr Józef von Eichendorff. Piewca ślaskiej ziemi. Śląskich nizin i wyżyn (O Täler weit, o Höhen). Śląskich dróg i scieżek, prowadzących do Śląskich osad, wsi i miasteczek (Der frohe Wandersmann) Wesoly wędrownik.
Śląskie były wtedy, są dzisiaj i pozostaną - póki świat światem - Łubowice, Brzezie, Pogrzebień, Rzuchów, Lyski, Sumina, Pszów, Dzimierz. Tego nie da się przewieźć - nawet na stu platformach - ani na Wschód, ani na Zachód.
Tedy pozostaną na swoim miejscu, choć zalane asfaltem, drogi zjeżdżone konno, w bryczkach, landauerach przez bliskich, przyjaciół i samego Józefa von Eichendorffa.
Śląskie były wtedy dni radosne, smutne i zwyczajne - bez zdarzeń godnych odnotowania. W Tworkowie - majątku hr. Eichendorffa - wybuchło prawdziwe, pierwsze powstanie. Było to po tym, jak pewien kapelonek przeczytał z ambony w kościele rozporządzenie od króla - dotąd przed chłopami tajone.
19 wsi w rybnickim podpisało układ na piśmie, ze będą działać przeciw panom. Później doszły wsię z rybnickiego, raciborskiego, pszczyńskiego. Wszystkich było 81. 10 lutego ruszył Pszów przeciw Wrochenowi. 50 chłopa poszło do Krzyżkowic przegonić kijami tych, co jeszcze odrabiają pańszczyznę zniesioną edyktem królewskim 9 października 1807 r. przez Fryderyka Wilhelma III, gdzie było napisane: z dniem św. Marcina 1810 roku - kończy się w monarchii pruskiej wszelki stosunek poddaństwa. Po dniu św. Marcina 1810 roku istnieć mogą jedynie ludzie wolni. Tedy, skoro krzyżkowiccy chłopi oberwali lanie od pszowskich - poszli „spuścić manto” rzuchowikom.
Nie dało się przenieść fizycznie - od czasów Eichendorffa, czyli od jego narodzin 10 marca 1788 roku, do dzis - wspaniałych lasów (Hammer und Rauden) Kuźni Raciborskiej i Rud z wtopionymi w zieleń perłami ówczesnej architektury, opiewanymi również przez Hermanna von Fallersleben, jak: rudzki zamek, kosciół cystersów oraz widoków rodem z Eichendorffmühl, Dreimühlen, którym od poety nadano imię. W swoim czasię nawet Pogrzebień miał uzyskać imię Eichendorffa. Wniosek upadł.
Dało się natomiast pokryć pajeczyną zapomnienia i pozwolić umrzeć takim zakątkom, jak: Hasegang w lubowickim parku, młyn, gdzie powstał wiersz In einem Kühlen Grunde, taras pod rozłożystym drzewem, na który wchodziło się po drewnianych schodkach z poręczami po obu stronach. (Patrz książka FYRCOK cz. II, str. 160). Tam poeta napisał O Täler weit, o Höhen.
Nie dało się przemieścić żadnemu władcy idyllicznych wiosek, położonych w dolinie Odry, okolonych beskidzkimi górami.
Udało się natomiast pokryć - nietrwałą na szczęście - zasłoną z pajęczyny Lubowitzer Tagebuchblätter, pisanych ręką poety. Udało się też rozbić na kawałki kamień wielkości na półtora chłopa z napisem: „Dem Sänger des Waldes Joseph Freiherrn von Eichendorff Hohenbirken 26 XI 1907”. (Leśnemu piewcy Józefowi von Eichendorffowi Brzezie 26 XI 1907).
Kilka zaprzężonych w jedną siłę pociągową wołów, przywlokło na płozach ów kamień z pewnego ogrodu w Pogrzebieniu, żeby go ustawić na skraju lasu w Brzeziu.
Legenda powiada, że w tym miejscu - często siadywał poeta, spoglądając na zamek w Pogrzebieniu, gdzie żyła jego ukochana Anna Wiktoria, ur. 18 lipca 1792 roku w Niewiadomiu, a - ochrzczona dnia 20-go w kościele parafialnym w Rybniku. Nauki pobierała w pensjonacie w Nysie. Wróciła jako wykształcona dziewica. To ona rozkochała w sobie poetę.
O tym kamieniu opowiedział mi dziadek z Rzuchowa ur. w 1870 roku i dobrze pamiętający tamte czasy. Zaś zdjęcie tegoż jest do obejrzenia w piśmie Parafii Rzymsko-Katolickiej św. Apostołów Mateusza i Macieja w Brzeziu nad Odra - z 29 października 1995 roku. Tytuł: BRZESKI PARAFIANIN.
W piśmie tym znajdzie tez czytelnik ciekawą tablicą genealogiczną „Stammtafel der Freiherren von Eichendorff”.

Drugie zdjęcie - o ileż ciekawsze od wyżej wymienionego - przysłał mi Chris Lepiarczyk.

Fragmynt listu, jakich dostoł od Chris Lepiarczyka:

Siedli my przi stole, a on pokazuje mi tyn Wasz tekst i pado: ”Czytołeś sam to?” Jo godom: ”Jeszcze ni ” i biera i czytom tyn konsek, kaj stoi o kamiyniu kiery na cześć Eichendorffa postawiyli ludzie w Brzeziu, a kierego już tam ni ma. I potym Romek kładzie mi na stół stare zdjynci, kiere jo już widzioł, jak my łońskigo roku u niego stare zdjyncia oglondali, yno nie wiedzieli, kaj było te zdjynci zrobione, a żodyn nie poradziył nom tego pedzieć. Mie serce aż zaklupało z wrażynio. Dyć to je tyn kamiyń, o kierym Wyście sam napisali, panie Rudolfie (kopia tego zdjyncio Wom sam do listu załonczom). A tyn chop po lewyj stronie pod kamiyniym to je starzik od Romka, tyż Roman, razem ze swojom prziszłom ślubnom na zolytach. A jednoczesnie je to mój, szłoby pedzieć, ujec, czyli brat mojigo starzika Józefa. Zarozki my postanowiyli, co Wom, panie Rudolfie koniecznie te zdjynci muszymy poslać, co tyż sam robia.

Mało byśmy wiedzieli o ciekawostkach, zawartych w lokalnych czasopismach, sponsorowanych na ogół przez ludzi niezbyt bogatych, ale sercem i duszą oddanych naszej DOMOWIZNIE i mających tam miejsce faktach, zdarzeniach i wydarzeniach.
A tak wiemy, że one fakty, zdarzenia i wydarzenia - nie stanowią o dumie aktualnie zarządzających naszym sponiewieranym regionem, który posiada swoje miejsce na mapie Europy, swoja kulturę, własny język, tradycje, zwyczaje, obyczaje i co z tego?


Zamek w Łubowicach, park i cały krajobraz górnośląski - to wszystko weszło do niemieckiej literatury. Józef v. Eichendorff nie wybierał sobie DOMOWIZNY. Jaka wtedy była, taką zastał lub - jak kto woli - w takiej żył i tworzył językiem naówczas obowiązującym.
Przyszło na tej ziemi żyć i tworzyć jemu, jakoż i jemu współczesnym, uczestnicząc w narodzinach, chrzcinach, weselach - przeżywać rozstania i powitania.
Śledząc wspomniane drzewo genealogiczne rodziny Freiherren von Eichendorff odczytać można nazwy miejscowości i nazwiska nie wykraczające poza Górny Śląsk. W dwóch przypadkach (na kilkadziesiąt), odnajdujemy Innsbruck i Wien. Poza tym mamy: Zerbow bei Crossen, von Kotulinska, Jakob na włościach Deutsch Krawan, Burchard auf Sedlnitz, Matuschka von Topolczau (1715), Anna Margareth Schmerowska von Litkowitz, Rudolf Joh. auf Deutsch Krawan, Gottl. auf Tworkau, Adolf auf Lubowitz, Tost und Slawikau (1818) i Caroline von Kloch (1823)... Dość, bo daty, nazwiska, miejscowości (na dobrą sprawę nawet nie zidentyfikowane) - mogą zmącić w głowie.
Chodziło mi o wykazanie, że ludzi można było rozstawić po świecie, ale - Lubowitz, Krawanów, Sedlnitz, Litkowitz, Slawików, Tworków, Pschow... nie da się nigdy przenieść - ani do Warszawy, ani do Krakowa, ani do Berlina, ani do Czestochowy.
A przecież Józef von Eichendorff właśnie tym okolicom oddawał pokłon, te ziemie opiewał poezją i pieśniami.
Był czas, kiedy zachwyt dla twórczości poety nie był adresowany z przeznaczeniem dla szprechających, godających i mówiących. Poeta nie był w stanie przewidzieć, że nadejdą na naszym Górnym Śląsku takie czasy, że jedni będą go "lieben", drudzy bydom mu "pszoć", jyny ci, co powyższe stany ducha nazywają "kochaniem" - nie będą poecie przychylni, bo dla nich jest człowiekiem z gatunku tych ODWIECZNYCH...
I oto nadesłał mi serdeczny przyjaciel Bogusław Kołodziej z Pszowa kilka skserowanych, luźnych kartek, zapisanych gotykiem - znanym mi ze szkoły - z książki traktującej o poecie Józefie von Eichendorffie.
Minęło 57 lat, jako że w 1943 roku ukończyłem Volksschule w Krzyżkowicach (dziś Pszów), kiedy to być może z tej książeczki uczyłem się czytać po niemiecku, a potem opowiadać swoimi słowami o tym, co przeczytałem. Cieszy mnie to, że zapamiętanymi z tamtych czasów obrazkami mogę się dziś podzielić z każdym, komu twórczość poety była miła i taka pozostała.


Grete Dobroschke w krótkim opowiadaniu przypomniała grób Eichendorffa w Nysie:
- Popatrz mamusiu - zawołała dziewczynka - na ten zimny, opuszczony kamień. Czy pod nim też jakiś dziadziuś spoczywa? Musiał to być zapewne biedny człowiek, bo - ani wianuszka, ani kwiatuszka na jego grobie nie ma. Mamusiu, znałaś może tego dziadka?
Mamusia spojrzała na kamień i zatrzymała się.
- Dziecko - rzekła mama dobrotliwym głosem - z pewnością spoczywa tu dziadziunio, ale on nie był wcale biedny. To był człowiek o wielkim, bogatym sercu. Był poeta.
- Poeta? Czy to taki człowiek, jak wujek Paul, który piękne książki pisuje?
- Naturalnie. Był poetą, ale dużo piękniejsze wiersze pisywał niż wujek Paul. Przez wszystkich był kochany. Kiedy dorośniesz, będziesz jego wiersze czytać i pieśni śpiewać. Pokochasz go, jako i wszyscy go kochają.
- Mamusiu! Powiedz mi więcej o poecie. Jak się nazywał?
- Józef Freiherr von Eichendorff. Ale już od dawna nie żyje. Ja nie miałam tego szczęścia poznać go osobiście, ale ta starsza dama w czarnym kapeluszu, która zawsze tak mile uśmiecha się do ciebie, ona go jeszcze znała. Wtedy owa starsza dama była jeszcze dziewczynką i przyjaciółką krewnej poety. Kiedy obie dziewczynki bawiły się w dziecinnym pokoju, wtedy często odwiedzał je dziadunio, by z nimi porozmawiać. Podejdźmy do starszej damy.
- Był wysokim, szczupłym mężczyzną - zaczęła starsza dama. - Miał zachwycającą twarz i cudowne oczy. Pewnego razu mieszkańcy Nysy zgromadzili się pod jego oknem - kiedy zmogła go choroba - i poczęli śpiewać pieśni do słów jego cudownych wierszy. Starszy pan ucieszył się bardzo, a łzy pociekły mu po policzkach.
Krewna i przyjaciółka starszej damy, która bardzo kochała poetę, poszła później do klasztoru i zapewne już jej nie ma pośród żywych.
- Mamusiu, to było takie piękne, ale i smutne zarazem, bo ten biedny poeta już nie ma nikogo, kto by go odwiedził i położył na jego mogile choć jeden kwiatuszek.
- Tak dziecino, to jest smutne. On, który opiewał nasze piękne, zielone lasy, laki i pola - jest opuszczony i bez jednego kwiatka na grobie.
- Już wiem, co uczynię - zawołała radośnie dziewczynka. - Opowiem wszystkim koleżankom i kolegom o poecie. Zaproponuje spotkanie przy jego grobie - koniecznie z dużą ilością kwiatów. Tak uczynię. Wtedy nie bedzie już taki samotny pod tym zimnym kamieniem. A teraz położę na jego grobie swój kwiatuszek.

O Nicponiu (Der Taugenichts) też potrafię jeszcze opowiedzieć swoimi słowami. A było tak:
Koło w młynie mojego ojca obracało się, wesoło pluszcząc w wodzie. Śnieg topniał na dachu, a krople wody z narastającą częstotliwością spadały na ziemię. Wróbelki ćwierkały i jakby wtórowały odgłosom młyńskiego koła.
Siedziałem na progu chałupy i ocierałem oczy z resztek snu. Było mi bardzo przyjemnie w promieniach wiosennego słońca. Wtedy ojciec wyszedł z domu. On już od wczesnego
ranka pracował w młynie. Spojrzał na mnie i powiedział: - Ty nicponiu. Przeciągasz się na słońcu jak kot i nie zważasz na to, ze wszelkie prace muszę wykonywać sam. Nie będę cię już dłużej karmił. Wiosna puka do drzwi. Idź wreszcie w świat i zarób sobie sam na chleb.
Wtedy rzekłem - skoro jestem nicponiem, to pójdę w świat, żeby poszukać dla siebie szczęścia. Od dawna o wędrowaniu rozmyślam. Często też - stojąc w zimowe dzionki przy oknie - o podróżach i przygodach pośpiewuję.
Wszedłem zatem do domu, by zabrać moje skrzypce, wiszące na ścianie, ojciec dał mi parę groszy i - w drogę. Otworzył się przede mną szeroki, wolny świat. Przesłałem ostatnie pozdrowienia zapracowanym w polu gospodarzom i poczułem - jakby odtąd wszystkie dni tygodnia były niedzielami. Kiedy wreszcie znalazłem się na otwartym polu, ująłem skrzypce pod brodę i zacząłem grać i śpiewać.

Wem Gott will rechte Gunst erweisen,
den schickt er in die weite Welt,
dem will er seine Wunder weisen
in Berg und Wald und Strom und Feld

Piękne te słowa przetłumaczył mój przyjaciel z Raciborza - Wiktor Bugla.

Gdy łaskę komuś Bóg uczyni
wysyła go w daleki świat
Tam mu objawia cuda ziemi
gór, lasów, rzek odwieczny lad.

Piosenka nazywa się Der Frohe Wandersmann (Wesoły wędrownik).


Kiedy tak idąc - grałem i śpiewałem - to nawet nie spostrzegłem za plecami jadącego wolno powozu. Odwróciwszy się, ujrzałem w powozowym oknie dwie damskie głowy. Jedna, niczym kwiatuszek co dopiero zerwany w ogrodzie. Druga równie piękna, ale jakby nieco starsza. Kiedy zaprzestałem śpiewania, starsza dama nakazała zatrzymanie powozu. Zagadnęła mnie słowami: wesoły wędrownik z ciebie, młodzieńcze. Znasz piękne pieśni.
- Łaskawa pani - znam jeszcze dużo piękniejsze.
- Dokąd to droga prowadzi tak wczesnym rankiem?
Zawstydziłem się, bowiem sam nie znalem celu podróży.
- Do Wiednia - odpowiedziałem, bo coś należało powiedzieć.
Wtedy obie damy przemówiły do siebie językiem, który nie był mi znany. Starsza przemawiała, a młodsza potrząsała głową. Obie śmiały się serdecznie.
- Wskocz na tył powozu - zarządziła starsza dama. My tez do Wiednia podążamy.
Wnet zająłem miejsce z tylu, a kiedy powożący trzasnął z bata i konie ruszyły z kopyta, poczułem miły powiew wiatru i radośnie zrobiło mi się na duszy.
Zostawiłem za sobą wioski, ogrody, wieże kościelne, a przede mną nowe wioski, zamki i góry. Zaś pode mną - kępki trawy, łąki kolorowe od kwiecia. Na niebie dużo skowronków w niebieskawym, przezroczystym powietrzu. Wstydziłem się krzyczeć głośno, ale w moim wnętrzu grało, huczało i było radośnie.

Kiedy w południe damy zarządziły przerwę, wtedy w cieniu korony potężnego drzewa, zobaczyłem oczami wyobraźni moją wieś, ojca, młyn. Ogarnęło mnie dziwne uczucie, jakby nakazujące powrót do domu. Wetknąłem moje skrzypce pomiędzy kamizelkę i marynarkę, usiadłem na stopniu powozu i zamyśliwszy się - zasnąłem.
Kiedy się obudziłem, powóz stał w cieniu rozłożystych lip i w pobliżu potężnych kolumn, pomiędzy którymi były schody, prowadzące do zamku. W prześwicie pomiędzy drzewami było widać wieże Wiednia. Damy już dawno wysiadły, konie były wyprzęgnięte.
Przestraszyłem się, bo pozostawiono mnie samego. Udałem się na schody, prowadzące do holu zamku. Z otwartego u góry okna dał się słyszeć głośny śmiech.
Kiedy znalazłem się w holu i począłem się rozglądać - poczułem dotknięcie laską w ramię. Odwróciwszy się, ujrzałem dostojnego pana w służbowym stroju, zdobnym w świecidełka i naszywane paski. Wnet zebrało się kilka osób służby obojga płci. Z ust młodej dziewczyny usłyszałem, iż jestem szarmanckim młodzieńcem. Starszy pan zapytał - czy nie zechciałbym pomagać ogrodnikowi w jego pracach.
Sięgnąłem do kieszeni. Okazało się, że tych parę groszy, jakie otrzymałem od ojca - wyskoczyło mi w czasie podróży. Oprócz gry na skrzypcach i śpiewania, niczego innego nie umiałem. Odpowiedziałem tedy - tak, chcę służyć jako chłopiec ogrodowy.
Mila była praca w ogrodzie. Zieleń, krzewy, kwiaty, klomby, ciche bzykanie pszczółek - aż się chciało śpiewać.
Śpiewałem sobie tedy:

Wohin ich geh und schaue,
in Feld und Wald und Tal,
vom Berg ins Himmelblaue,
Vielschöne gnad’ge Fraue,
grüss ich dich tausendmal

Dokąd się udam i spojrzę,
w pole, dolinę, las
z góry w otchłań niebieską
łaskawe panie - widzę was
i po tysiąckroć pozdrawiam.

Aż tu niespodziewanie zza okiennych żaluzji przygląda mi się para błyszczących oczu. Byłem zmieszany i nie dokończywszy śpiewania, podjąłem ogrodową pracę.
Wieczorem - a była to sobota - podeszła do mnie służąca z butelką wina i słowami:
- Łaskawa pani, dla której pan tak pięknie śpiewał, przesyła butelkę wina, byś wypił za jej zdrowie. Położywszy flaszkę na parapecie okna altany, zniknęła w gąszczu niczym zwinna jaszczurka.
Ośmielony tym gestem, ująłem skrzypce brodą i z wielkim uczuciem śpiewałem pieśń o i dla łaskawej pani. Często grywałem pod oknami z ukrycia w gęstwinie krzewów i kwiatów.
Pewnego razu w oknie zjawiła się - równie piękna, ale starsza dama. Zdawało mi się, ze ta młodsza spoziera zza firanek. Udałem się w pobliże ogrodowego stawu. Podszedłem do lodzi, rozkołysana wprawiała mnie w błogi nastrój. Wsłuchiwałem się w odgłosy spacerowiczów, dochodzące z różnych stron.
Wnet miejsce w lodzi zajęły damy, pan w okularach i jeszcze ktoś, chwycił za wiosła. Mój śpiew i granie ścieliło się nad lustrem wody i jakby pochłonięte przez przybrzeżne krzewy - milkło.
Przybiwszy do brzegu - pan w okularach nie omieszkał zauważyć, że w czasie śpiewania byłem obiektem obserwacji młodej damy. Kiedy towarzystwo opuściło łódź i rozeszło się po ogrodzie, uświadomiłem sobie, jak bardzo śpiewałem pod dyktando serca, płonąc z miłości do młodej damy. Kiedy zostałem sam, rzuciłem się na trawę i gorzko zapłakałem.

Jakie z tego płyną wnioski?
Nakazywano mi wdzięczność, kiedy w parę tygodni po wybuchu wojny w 1939 roku - przydzielono mojej rodzinie trzecią grupę. Musiałem, jako dziesięciolatek na komisji w Walczakowej sali obiecać Bürgermeistrowi pilne zdobywanie wiedzy i wierność Führerowi, co znalazło wyraz w tym, że w ostatnich miesiącach wojny w 1945 roku, jako piętnastolatek, o mało nie zostałem wysłany na front wespół z volkssturmowcami, po przeszkoleniu w Wehrertüchtigungslagrze (to taki obóz kondycyjny dla obrońców III Rzeszy).
Wszelkie szkolenia maja to do siebie, że uwzględniają w programach naukę śpiewu. Ile pieśni w tamtych latach poznałem, mam odnotowane w książce pod tytułem.: FYRCOK cz.II na str.128. Wtedy to uwielbienie dla Eichendorffa na Górnym Śląsku było ujednolicone i nikogo nie dziwiło.
I nagle, ba - gwałtownie - po wojnie, począwszy od jesieni 1945 roku, należało uczyć się "inwokacji do ojczyzny", "Ody do młodości", "Ballad", o "Konradzie Wallenrodzie", "Sonetach Krymskich", "Dziadach" - oczywiście Adama Mickiewicza.
Nie było w tym krzty winy - ani Eichendorffa, ani Mickiewicza. Ale ofiarami drenażu mózgów, ogłupiania, byłem ja, Fyrcok i tysiące fyrcoko-podobnych Górnoślązaków, dla których Eichendorff - przestal być, zaś Mickiewicz zaczynał. I - tu się Śląska tragedia rozpoczęła, a trwa do dziś.

Bo wyrzucić w ciągu jednej doby z serca Eichendorffa i zastąpić go Mickiewiczem - można, ale tylko pod terrorem, przymusem - będąc zastraszanym, potępianym i to - przez kogo? Wszak wcale nie lepszych, a li tylko - innych, wychowywanych w cywilizacji bizantyjskiej w odróżnieniu od naszej, europejskiej.
Z biegiem czasu poznałem Mickiewicza na tyle, że począłem go uwielbiać. Stawał mi się bliski. Wieszcz nad wieszcze. Szkoda tylko, że zagłuszył - wszak nie z jego woli - Eichendorffa - takiego samego romantyka, jako i on. W szkołach o Eichendorffie nie było ani słowem. O Śląskich szkołach tu mowa.
Osobiście mogłem Eichendorffa dawkować - wciskając go między wiersze polskiej literatury. Dawkować - niczym narkotyk, za co bywało się ściganym i prześladowanym. Mogłem go pielęgnować w swoim sercu, ale tylko na prywatny użytek, po cichu - jakbym dopuszczał się Bóg wie jakiego przestępstwa. Okazywanie nadmiaru uwielbienia dla Józefa von Eichendorffa było odczytywane jako jeden z wielu "-izmów", zasługujących na potępienie.
Po roku 1989, czyli po zaprzestaniu bałwochwalenia wiecznie żywego Lenina i sadzeniu na powrót Piłsudskiego na cokoły - można było odbudować pomnik Eichendorffa w Raciborzu, gdzie po raz pierwszy stanął przed Landratsamtem w 1909 roku.
Ale jakże inne czasy, inni ludzie w mieście, inny stosunek do poety, który pojawił się na cokole pomnika. Mnie - GODAJONCEGO, ten fakt uradował, SZPRECHAJONCYCH - też. Natomiast MÓWIĄCYCH nakłonił do refleksji i zreformowania pojęcia TOLERANCJA, która jest niczym innym, jak tylko ŁASKAWOŚCIĄ MOCNIEJSZEGO. Innego MÓWIĄCEGO zdenerwował do tego stopnia, że ledwo co postawiony pomnik został oblany olejną farbą.
I oto mamy trzy razy NOWY: rok 2001, wiek XXI i nowe tysiąclecie. Wolno mi o poecie Józefie von Eichendorffie głośno mówić i pisać. Wciąż jednak muszę się liczyć z tym, że MÓWIĄCY będą na mnie spozierać z ukosa, zaś SZPRECHAJONCY będą uzurpować sobie prawo do pierwszeństwa w wielbieniu Eichendorffa. Wszak oni mogą wielbić poetę w oryginale, co o niczym nie zaświadcza - oprócz... niech sobie każdy sam dopowie - o czym?
Tymczasem duch poety podszeptuje jego podstarzałym wielbicielom, którzy spotykali się z jego twórczością po raz pierwszy w czasie wojny w niemieckich szkołach, żeby - nie zważając na skomplikowane układy na naszym Górnym Śląsku - robić swoje na wzór działaczy w Suminie, którzy - za składkowe od emerytów i nielicznych życzliwych sponsorów - nawet czasopismo Z ZIEMI EICHENDORFFA redagują. Chwała im za to. Mało znajdują Suminianie naśladowców - ale, "kery by sie takigo czegoś podyjmnon, skoro rodzimej, ślonskij inteligyncyje nadal nom brakuje - uzaś ci, co pokończyli wyrsze szkoły - w przewadze poszli do cyntrum. Beztóż nasza DOMOWIZNA jeszcze długo bydzie dlo jednych HEIMatym, dlo drugich Małą Ojczyzna".
Tako to widza. Rod bych się dowiedzioł, wielaż też Górnoślonzoków przizno mi recht, a wiela potympi. Chodzi o Górnoślonzoków, bo takich, co na zicher potympiajom daleko szukać nie trza.
Nawet w rodzinach się znejdom - eli to rodziny pomiyszane - mówiąco-godajonce albo zależnie - czy on, czy ona - godajonco-mówiące.
Żeby nie być gołosłownym, nadmiynia jyny, że nawet moja ślubno nie we wszyjstkich razach godo - ja, mosz chopie recht (abo po swojimu - masz rację). Jo Ślonzok a ona Wilnianka, ale za trzi lata bydymy obchodzić - eli Ponboczek do zezwolyni - złote gody, znaczy 50-cioleci pożycio małżyńskigo i to w zgodzie i jako się noleży. Syna my wychowali, a wnuczek z łaski Boga i za Jego przizwolyniym za piynć lot bydzie wyświyncany na kapłana.
Czamu o tym pisza i prawie się przechwolom? Jyny skuli tego o tym pisza, żeby ci, co chcom mieć Eichendorffa jako to je w piyrszym przikozaniu - wiedzieli, ze przikozań oprócz piyrszego, momy jeszcze dziewiynć.
To tela, pod czym podpisuje się Ślonzok, wyciepany przez los do Warszawy - 

Rudolf Paciok




« zurück zur Rubrik Kultur

[ AKTUELL ]  [ POLITIK ]  [ HISTORIA ]  [ Z ARCHIWUM ]  [ KULTUR ]  [ PUBLIKACJE ]  [ MINIATURY ]  [ VITA ]
[ REAKCJE ]  [ DEBATA ]  [ Z FORUM ]  [ INFORMACJE ]  [ INDEX ]  [ FORMAT-A4 ]  [ ARCHIV-2002 ]  [ SUCHEN ]