Rozważania starego Ślązaka o Józefie von
Eichendorffie
Freiherr Józef von Eichendorff. Piewca ślaskiej ziemi.
Śląskich nizin i wyżyn (O Täler weit, o Höhen). Śląskich dróg i scieżek,
prowadzących do Śląskich osad, wsi i miasteczek (Der frohe Wandersmann)
Wesoly wędrownik.
Śląskie były wtedy, są dzisiaj i pozostaną - póki świat światem -
Łubowice, Brzezie, Pogrzebień, Rzuchów, Lyski, Sumina, Pszów, Dzimierz.
Tego nie da się przewieźć - nawet na stu platformach - ani na Wschód,
ani na Zachód.
Tedy pozostaną na swoim miejscu, choć zalane asfaltem, drogi zjeżdżone
konno, w bryczkach, landauerach przez bliskich, przyjaciół i samego Józefa
von Eichendorffa.
Śląskie były wtedy dni radosne, smutne i zwyczajne - bez zdarzeń godnych
odnotowania. W Tworkowie - majątku hr. Eichendorffa - wybuchło prawdziwe,
pierwsze powstanie. Było to po tym, jak pewien kapelonek przeczytał z
ambony w kościele rozporządzenie od króla - dotąd przed chłopami
tajone.
19 wsi w rybnickim podpisało układ na piśmie, ze będą działać przeciw
panom. Później doszły wsię z rybnickiego, raciborskiego, pszczyńskiego.
Wszystkich było 81. 10 lutego ruszył Pszów przeciw Wrochenowi. 50 chłopa
poszło do Krzyżkowic przegonić kijami tych, co jeszcze odrabiają
pańszczyznę zniesioną edyktem królewskim 9 października 1807 r. przez
Fryderyka Wilhelma III, gdzie było napisane: z dniem św. Marcina 1810 roku
- kończy się w monarchii pruskiej wszelki stosunek poddaństwa. Po dniu
św. Marcina 1810 roku istnieć mogą jedynie ludzie wolni. Tedy, skoro
krzyżkowiccy chłopi oberwali lanie od pszowskich - poszli „spuścić
manto” rzuchowikom.
Nie dało się przenieść fizycznie - od czasów Eichendorffa, czyli od
jego narodzin 10 marca 1788 roku, do dzis - wspaniałych lasów (Hammer und
Rauden) Kuźni Raciborskiej i Rud z wtopionymi w zieleń perłami ówczesnej
architektury, opiewanymi również przez Hermanna von Fallersleben, jak:
rudzki zamek, kosciół cystersów oraz widoków rodem z Eichendorffmühl,
Dreimühlen, którym od poety nadano imię. W swoim czasię nawet
Pogrzebień miał uzyskać imię Eichendorffa. Wniosek upadł.
Dało się natomiast pokryć pajeczyną zapomnienia i pozwolić umrzeć
takim zakątkom, jak: Hasegang w lubowickim parku, młyn, gdzie powstał
wiersz In einem Kühlen Grunde, taras pod rozłożystym drzewem, na który
wchodziło się po drewnianych schodkach z poręczami po obu stronach.
(Patrz książka FYRCOK cz. II, str. 160). Tam poeta napisał O Täler weit,
o Höhen.
Nie dało się przemieścić żadnemu władcy idyllicznych wiosek,
położonych w dolinie Odry, okolonych beskidzkimi górami.
Udało się natomiast pokryć - nietrwałą na szczęście - zasłoną z
pajęczyny Lubowitzer Tagebuchblätter, pisanych ręką poety. Udało się
też rozbić na kawałki kamień wielkości na półtora chłopa z napisem:
„Dem Sänger des Waldes Joseph Freiherrn von Eichendorff Hohenbirken
26 XI 1907”. (Leśnemu piewcy Józefowi von Eichendorffowi Brzezie 26
XI 1907).
Kilka zaprzężonych w jedną siłę pociągową wołów, przywlokło na
płozach ów kamień z pewnego ogrodu w Pogrzebieniu, żeby go ustawić na
skraju lasu w Brzeziu.
Legenda powiada, że w tym miejscu - często siadywał poeta, spoglądając
na zamek w Pogrzebieniu, gdzie żyła jego ukochana Anna Wiktoria, ur. 18
lipca 1792 roku w Niewiadomiu, a - ochrzczona dnia 20-go w kościele
parafialnym w Rybniku. Nauki pobierała w pensjonacie w Nysie. Wróciła
jako wykształcona dziewica. To ona rozkochała w sobie poetę.
O tym kamieniu opowiedział mi dziadek z Rzuchowa ur. w 1870 roku i dobrze
pamiętający tamte czasy. Zaś zdjęcie tegoż jest do obejrzenia w piśmie
Parafii Rzymsko-Katolickiej św. Apostołów Mateusza i Macieja w Brzeziu
nad Odra - z 29 października 1995 roku. Tytuł: BRZESKI PARAFIANIN.
W piśmie tym znajdzie tez czytelnik ciekawą tablicą genealogiczną
„Stammtafel der Freiherren von Eichendorff”.
Drugie zdjęcie - o ileż ciekawsze od wyżej wymienionego -
przysłał mi Chris Lepiarczyk.
Fragmynt listu, jakich dostoł od Chris Lepiarczyka:
Siedli my przi stole, a on pokazuje mi tyn Wasz tekst i
pado: ”Czytołeś sam to?” Jo godom: ”Jeszcze ni ” i
biera i czytom tyn konsek, kaj stoi o kamiyniu kiery na cześć Eichendorffa
postawiyli ludzie w Brzeziu, a kierego już tam ni ma. I potym Romek
kładzie mi na stół stare zdjynci, kiere jo już widzioł, jak my
łońskigo roku u niego stare zdjyncia oglondali, yno nie wiedzieli, kaj
było te zdjynci zrobione, a żodyn nie poradziył nom tego pedzieć. Mie
serce aż zaklupało z wrażynio. Dyć to je tyn kamiyń, o kierym Wyście
sam napisali, panie Rudolfie (kopia tego zdjyncio Wom sam do listu
załonczom). A tyn chop po lewyj stronie pod kamiyniym to je starzik od
Romka, tyż Roman, razem ze swojom prziszłom ślubnom na zolytach. A
jednoczesnie je to mój, szłoby pedzieć, ujec, czyli brat mojigo starzika
Józefa. Zarozki my postanowiyli, co Wom, panie Rudolfie koniecznie te
zdjynci muszymy poslać, co tyż sam robia.
Mało byśmy wiedzieli o ciekawostkach, zawartych w
lokalnych czasopismach, sponsorowanych na ogół przez ludzi niezbyt
bogatych, ale sercem i duszą oddanych naszej DOMOWIZNIE i mających tam
miejsce faktach, zdarzeniach i wydarzeniach.
A tak wiemy, że one fakty, zdarzenia i wydarzenia - nie stanowią o dumie
aktualnie zarządzających naszym sponiewieranym regionem, który posiada
swoje miejsce na mapie Europy, swoja kulturę, własny język, tradycje,
zwyczaje, obyczaje i co z tego?
Zamek w Łubowicach, park i cały krajobraz górnośląski - to wszystko
weszło do niemieckiej literatury. Józef v. Eichendorff nie wybierał sobie
DOMOWIZNY. Jaka wtedy była, taką zastał lub - jak kto woli - w takiej
żył i tworzył językiem naówczas obowiązującym.
Przyszło na tej ziemi żyć i tworzyć jemu, jakoż i jemu współczesnym,
uczestnicząc w narodzinach, chrzcinach, weselach - przeżywać rozstania i
powitania.
Śledząc wspomniane drzewo genealogiczne rodziny Freiherren von Eichendorff
odczytać można nazwy miejscowości i nazwiska nie wykraczające poza Górny
Śląsk. W dwóch przypadkach (na kilkadziesiąt), odnajdujemy Innsbruck i
Wien. Poza tym mamy: Zerbow bei Crossen, von Kotulinska, Jakob na
włościach Deutsch Krawan, Burchard auf Sedlnitz, Matuschka von Topolczau
(1715), Anna Margareth Schmerowska von Litkowitz, Rudolf Joh. auf Deutsch
Krawan, Gottl. auf Tworkau, Adolf auf Lubowitz, Tost und Slawikau (1818) i
Caroline von Kloch (1823)... Dość, bo daty, nazwiska, miejscowości (na
dobrą sprawę nawet nie zidentyfikowane) - mogą zmącić w głowie.
Chodziło mi o wykazanie, że ludzi można było rozstawić po świecie, ale
- Lubowitz, Krawanów, Sedlnitz, Litkowitz, Slawików, Tworków, Pschow...
nie da się nigdy przenieść - ani do Warszawy, ani do Krakowa, ani do
Berlina, ani do Czestochowy.
A przecież Józef von Eichendorff właśnie tym okolicom oddawał pokłon,
te ziemie opiewał poezją i pieśniami.
Był czas, kiedy zachwyt dla twórczości poety nie był adresowany z
przeznaczeniem dla szprechających, godających i mówiących. Poeta nie
był w stanie przewidzieć, że nadejdą na naszym Górnym Śląsku takie
czasy, że jedni będą go "lieben", drudzy bydom mu
"pszoć", jyny ci, co powyższe stany ducha nazywają
"kochaniem" - nie będą poecie przychylni, bo dla nich jest
człowiekiem z gatunku tych ODWIECZNYCH...
I oto nadesłał mi serdeczny przyjaciel Bogusław Kołodziej z Pszowa kilka
skserowanych, luźnych kartek, zapisanych gotykiem - znanym mi ze szkoły -
z książki traktującej o poecie Józefie von Eichendorffie.
Minęło 57 lat, jako że w 1943 roku ukończyłem Volksschule w
Krzyżkowicach (dziś Pszów), kiedy to być może z tej książeczki
uczyłem się czytać po niemiecku, a potem opowiadać swoimi słowami o
tym, co przeczytałem. Cieszy mnie to, że zapamiętanymi z tamtych czasów
obrazkami mogę się dziś podzielić z każdym, komu twórczość poety
była miła i taka pozostała.
Grete Dobroschke w krótkim opowiadaniu przypomniała grób Eichendorffa w
Nysie:
- Popatrz mamusiu - zawołała dziewczynka - na ten zimny, opuszczony
kamień. Czy pod nim też jakiś dziadziuś spoczywa? Musiał to być
zapewne biedny człowiek, bo - ani wianuszka, ani kwiatuszka na jego grobie
nie ma. Mamusiu, znałaś może tego dziadka?
Mamusia spojrzała na kamień i zatrzymała się.
- Dziecko - rzekła mama dobrotliwym głosem - z pewnością spoczywa tu
dziadziunio, ale on nie był wcale biedny. To był człowiek o wielkim,
bogatym sercu. Był poeta.
- Poeta? Czy to taki człowiek, jak wujek Paul, który piękne książki
pisuje?
- Naturalnie. Był poetą, ale dużo piękniejsze wiersze pisywał niż
wujek Paul. Przez wszystkich był kochany. Kiedy dorośniesz, będziesz jego
wiersze czytać i pieśni śpiewać. Pokochasz go, jako i wszyscy go
kochają.
- Mamusiu! Powiedz mi więcej o poecie. Jak się nazywał?
- Józef Freiherr von Eichendorff. Ale już od dawna nie żyje. Ja nie
miałam tego szczęścia poznać go osobiście, ale ta starsza dama w
czarnym kapeluszu, która zawsze tak mile uśmiecha się do ciebie, ona go
jeszcze znała. Wtedy owa starsza dama była jeszcze dziewczynką i przyjaciółką
krewnej poety. Kiedy obie dziewczynki bawiły się w dziecinnym pokoju,
wtedy często odwiedzał je dziadunio, by z nimi porozmawiać. Podejdźmy do
starszej damy.
- Był wysokim, szczupłym mężczyzną - zaczęła starsza dama. - Miał
zachwycającą twarz i cudowne oczy. Pewnego razu mieszkańcy Nysy
zgromadzili się pod jego oknem - kiedy zmogła go choroba - i poczęli
śpiewać pieśni do słów jego cudownych wierszy. Starszy pan ucieszył
się bardzo, a łzy pociekły mu po policzkach.
Krewna i przyjaciółka starszej damy, która bardzo kochała poetę,
poszła później do klasztoru i zapewne już jej nie ma pośród żywych.
- Mamusiu, to było takie piękne, ale i smutne zarazem, bo ten biedny poeta
już nie ma nikogo, kto by go odwiedził i położył na jego mogile choć
jeden kwiatuszek.
- Tak dziecino, to jest smutne. On, który opiewał nasze piękne, zielone
lasy, laki i pola - jest opuszczony i bez jednego kwiatka na grobie.
- Już wiem, co uczynię - zawołała radośnie dziewczynka. - Opowiem
wszystkim koleżankom i kolegom o poecie. Zaproponuje spotkanie przy jego
grobie - koniecznie z dużą ilością kwiatów. Tak uczynię. Wtedy nie
bedzie już taki samotny pod tym zimnym kamieniem. A teraz położę na jego
grobie swój kwiatuszek.
O Nicponiu (Der Taugenichts) też potrafię jeszcze opowiedzieć swoimi
słowami. A było tak:
Koło w młynie mojego ojca obracało się, wesoło pluszcząc w wodzie.
Śnieg topniał na dachu, a krople wody z narastającą częstotliwością
spadały na ziemię. Wróbelki ćwierkały i jakby wtórowały odgłosom
młyńskiego koła.
Siedziałem na progu chałupy i ocierałem oczy z resztek snu. Było mi
bardzo przyjemnie w promieniach wiosennego słońca. Wtedy ojciec wyszedł z
domu. On już od wczesnego
ranka pracował w młynie. Spojrzał na mnie i powiedział: - Ty nicponiu.
Przeciągasz się na słońcu jak kot i nie zważasz na to, ze wszelkie
prace muszę wykonywać sam. Nie będę cię już dłużej karmił. Wiosna
puka do drzwi. Idź wreszcie w świat i zarób sobie sam na chleb.
Wtedy rzekłem - skoro jestem nicponiem, to pójdę w świat, żeby
poszukać dla siebie szczęścia. Od dawna o wędrowaniu rozmyślam. Często
też - stojąc w zimowe dzionki przy oknie - o podróżach i przygodach
pośpiewuję.
Wszedłem zatem do domu, by zabrać moje skrzypce, wiszące na ścianie,
ojciec dał mi parę groszy i - w drogę. Otworzył się przede mną
szeroki, wolny świat. Przesłałem ostatnie pozdrowienia zapracowanym w
polu gospodarzom i poczułem - jakby odtąd wszystkie dni tygodnia były
niedzielami. Kiedy wreszcie znalazłem się na otwartym polu, ująłem
skrzypce pod brodę i zacząłem grać i śpiewać.
Wem Gott will rechte Gunst erweisen,
den schickt er in die weite Welt,
dem will er seine Wunder weisen
in Berg und Wald und Strom und Feld
Piękne te słowa przetłumaczył mój przyjaciel z Raciborza - Wiktor
Bugla.
Gdy łaskę komuś Bóg uczyni
wysyła go w daleki świat
Tam mu objawia cuda ziemi
gór, lasów, rzek odwieczny lad.
Piosenka nazywa się Der Frohe Wandersmann (Wesoły wędrownik).
Kiedy tak idąc - grałem i śpiewałem - to nawet nie spostrzegłem za
plecami jadącego wolno powozu. Odwróciwszy się, ujrzałem w powozowym
oknie dwie damskie głowy. Jedna, niczym kwiatuszek co dopiero zerwany w
ogrodzie. Druga równie piękna, ale jakby nieco starsza. Kiedy
zaprzestałem śpiewania, starsza dama nakazała zatrzymanie powozu.
Zagadnęła mnie słowami: wesoły wędrownik z ciebie, młodzieńcze. Znasz
piękne pieśni.
- Łaskawa pani - znam jeszcze dużo piękniejsze.
- Dokąd to droga prowadzi tak wczesnym rankiem?
Zawstydziłem się, bowiem sam nie znalem celu podróży.
- Do Wiednia - odpowiedziałem, bo coś należało powiedzieć.
Wtedy obie damy przemówiły do siebie językiem, który nie był mi znany.
Starsza przemawiała, a młodsza potrząsała głową. Obie śmiały się
serdecznie.
- Wskocz na tył powozu - zarządziła starsza dama. My tez do Wiednia
podążamy.
Wnet zająłem miejsce z tylu, a kiedy powożący trzasnął z bata i konie
ruszyły z kopyta, poczułem miły powiew wiatru i radośnie zrobiło mi
się na duszy.
Zostawiłem za sobą wioski, ogrody, wieże kościelne, a przede mną nowe
wioski, zamki i góry. Zaś pode mną - kępki trawy, łąki kolorowe od
kwiecia. Na niebie dużo skowronków w niebieskawym, przezroczystym
powietrzu. Wstydziłem się krzyczeć głośno, ale w moim wnętrzu grało,
huczało i było radośnie.
Kiedy w południe damy zarządziły przerwę, wtedy w cieniu
korony potężnego drzewa, zobaczyłem oczami wyobraźni moją wieś, ojca,
młyn. Ogarnęło mnie dziwne uczucie, jakby nakazujące powrót do domu.
Wetknąłem moje skrzypce pomiędzy kamizelkę i marynarkę, usiadłem na
stopniu powozu i zamyśliwszy się - zasnąłem.
Kiedy się obudziłem, powóz stał w cieniu rozłożystych lip i w pobliżu
potężnych kolumn, pomiędzy którymi były schody, prowadzące do zamku. W
prześwicie pomiędzy drzewami było widać wieże Wiednia. Damy już dawno
wysiadły, konie były wyprzęgnięte.
Przestraszyłem się, bo pozostawiono mnie samego. Udałem się na schody,
prowadzące do holu zamku. Z otwartego u góry okna dał się słyszeć
głośny śmiech.
Kiedy znalazłem się w holu i począłem się rozglądać - poczułem
dotknięcie laską w ramię. Odwróciwszy się, ujrzałem dostojnego pana w
służbowym stroju, zdobnym w świecidełka i naszywane paski. Wnet zebrało
się kilka osób służby obojga płci. Z ust młodej dziewczyny
usłyszałem, iż jestem szarmanckim młodzieńcem. Starszy pan zapytał -
czy nie zechciałbym pomagać ogrodnikowi w jego pracach.
Sięgnąłem do kieszeni. Okazało się, że tych parę groszy, jakie
otrzymałem od ojca - wyskoczyło mi w czasie podróży. Oprócz gry na
skrzypcach i śpiewania, niczego innego nie umiałem. Odpowiedziałem tedy -
tak, chcę służyć jako chłopiec ogrodowy.
Mila była praca w ogrodzie. Zieleń, krzewy, kwiaty, klomby, ciche bzykanie
pszczółek - aż się chciało śpiewać.
Śpiewałem sobie tedy:
Wohin ich geh und schaue,
in Feld und Wald und Tal,
vom Berg ins Himmelblaue,
Vielschöne gnad’ge Fraue,
grüss ich dich tausendmal
Dokąd się udam i spojrzę,
w pole, dolinę, las
z góry w otchłań niebieską
łaskawe panie - widzę was
i po tysiąckroć pozdrawiam.
Aż tu niespodziewanie zza okiennych żaluzji przygląda mi się para
błyszczących oczu. Byłem zmieszany i nie dokończywszy śpiewania,
podjąłem ogrodową pracę.
Wieczorem - a była to sobota - podeszła do mnie służąca z butelką wina
i słowami:
- Łaskawa pani, dla której pan tak pięknie śpiewał, przesyła butelkę
wina, byś wypił za jej zdrowie. Położywszy flaszkę na parapecie okna
altany, zniknęła w gąszczu niczym zwinna jaszczurka.
Ośmielony tym gestem, ująłem skrzypce brodą i z wielkim uczuciem
śpiewałem pieśń o i dla łaskawej pani. Często grywałem pod oknami z
ukrycia w gęstwinie krzewów i kwiatów.
Pewnego razu w oknie zjawiła się - równie piękna, ale starsza dama.
Zdawało mi się, ze ta młodsza spoziera zza firanek. Udałem się w
pobliże ogrodowego stawu. Podszedłem do lodzi, rozkołysana wprawiała
mnie w błogi nastrój. Wsłuchiwałem się w odgłosy spacerowiczów,
dochodzące z różnych stron.
Wnet miejsce w lodzi zajęły damy, pan w okularach i jeszcze ktoś,
chwycił za wiosła. Mój śpiew i granie ścieliło się nad lustrem wody i
jakby pochłonięte przez przybrzeżne krzewy - milkło.
Przybiwszy do brzegu - pan w okularach nie omieszkał zauważyć, że w
czasie śpiewania byłem obiektem obserwacji młodej damy. Kiedy towarzystwo
opuściło łódź i rozeszło się po ogrodzie, uświadomiłem sobie, jak
bardzo śpiewałem pod dyktando serca, płonąc z miłości do młodej damy.
Kiedy zostałem sam, rzuciłem się na trawę i gorzko zapłakałem.
Jakie z tego płyną wnioski?
Nakazywano mi wdzięczność, kiedy w parę tygodni po wybuchu wojny w 1939
roku - przydzielono mojej rodzinie trzecią grupę. Musiałem, jako
dziesięciolatek na komisji w Walczakowej sali obiecać Bürgermeistrowi
pilne zdobywanie wiedzy i wierność Führerowi, co znalazło wyraz w tym,
że w ostatnich miesiącach wojny w 1945 roku, jako piętnastolatek, o mało
nie zostałem wysłany na front wespół z volkssturmowcami, po
przeszkoleniu w Wehrertüchtigungslagrze (to taki obóz kondycyjny dla obrońców
III Rzeszy).
Wszelkie szkolenia maja to do siebie, że uwzględniają w programach naukę
śpiewu. Ile pieśni w tamtych latach poznałem, mam odnotowane w książce
pod tytułem.: FYRCOK cz.II na str.128. Wtedy to uwielbienie dla
Eichendorffa na Górnym Śląsku było ujednolicone i nikogo nie dziwiło.
I nagle, ba - gwałtownie - po wojnie, począwszy od jesieni 1945 roku,
należało uczyć się "inwokacji do ojczyzny", "Ody do
młodości", "Ballad", o "Konradzie Wallenrodzie",
"Sonetach Krymskich", "Dziadach" - oczywiście Adama
Mickiewicza.
Nie było w tym krzty winy - ani Eichendorffa, ani Mickiewicza. Ale ofiarami
drenażu mózgów, ogłupiania, byłem ja, Fyrcok i tysiące
fyrcoko-podobnych Górnoślązaków, dla których Eichendorff - przestal być,
zaś Mickiewicz zaczynał. I - tu się Śląska tragedia rozpoczęła, a
trwa do dziś.
Bo wyrzucić w ciągu jednej doby z serca Eichendorffa i zastąpić go
Mickiewiczem - można, ale tylko pod terrorem, przymusem - będąc
zastraszanym, potępianym i to - przez kogo? Wszak wcale nie lepszych, a li
tylko - innych, wychowywanych w cywilizacji bizantyjskiej w odróżnieniu od
naszej, europejskiej.
Z biegiem czasu poznałem Mickiewicza na tyle, że począłem go uwielbiać.
Stawał mi się bliski. Wieszcz nad wieszcze. Szkoda tylko, że zagłuszył
- wszak nie z jego woli - Eichendorffa - takiego samego romantyka, jako i
on. W szkołach o Eichendorffie nie było ani słowem. O Śląskich
szkołach tu mowa.
Osobiście mogłem Eichendorffa dawkować - wciskając go między wiersze
polskiej literatury. Dawkować - niczym narkotyk, za co bywało się
ściganym i prześladowanym. Mogłem go pielęgnować w swoim sercu, ale
tylko na prywatny użytek, po cichu - jakbym dopuszczał się Bóg wie
jakiego przestępstwa. Okazywanie nadmiaru uwielbienia dla Józefa von
Eichendorffa było odczytywane jako jeden z wielu "-izmów", zasługujących
na potępienie.
Po roku 1989, czyli po zaprzestaniu bałwochwalenia wiecznie żywego Lenina
i sadzeniu na powrót Piłsudskiego na cokoły - można było odbudować
pomnik Eichendorffa w Raciborzu, gdzie po raz pierwszy stanął przed
Landratsamtem w 1909 roku.
Ale jakże inne czasy, inni ludzie w mieście, inny stosunek do poety, który
pojawił się na cokole pomnika. Mnie - GODAJONCEGO, ten fakt uradował,
SZPRECHAJONCYCH - też. Natomiast MÓWIĄCYCH nakłonił do refleksji i
zreformowania pojęcia TOLERANCJA, która jest niczym innym, jak tylko
ŁASKAWOŚCIĄ MOCNIEJSZEGO. Innego MÓWIĄCEGO zdenerwował do tego
stopnia, że ledwo co postawiony pomnik został oblany olejną farbą.
I oto mamy trzy razy NOWY: rok 2001, wiek XXI i nowe tysiąclecie. Wolno mi
o poecie Józefie von Eichendorffie głośno mówić i pisać. Wciąż
jednak muszę się liczyć z tym, że MÓWIĄCY będą na mnie spozierać z
ukosa, zaś SZPRECHAJONCY będą uzurpować sobie prawo do pierwszeństwa w
wielbieniu Eichendorffa. Wszak oni mogą wielbić poetę w oryginale, co o
niczym nie zaświadcza - oprócz... niech sobie każdy sam dopowie - o czym?
Tymczasem duch poety podszeptuje jego podstarzałym wielbicielom, którzy
spotykali się z jego twórczością po raz pierwszy w czasie wojny w
niemieckich szkołach, żeby - nie zważając na skomplikowane układy na
naszym Górnym Śląsku - robić swoje na wzór działaczy w Suminie, którzy
- za składkowe od emerytów i nielicznych życzliwych sponsorów - nawet
czasopismo Z ZIEMI EICHENDORFFA redagują. Chwała im za to. Mało znajdują
Suminianie naśladowców - ale, "kery by sie takigo czegoś podyjmnon,
skoro rodzimej, ślonskij inteligyncyje nadal nom brakuje - uzaś ci, co
pokończyli wyrsze szkoły - w przewadze poszli do cyntrum. Beztóż nasza
DOMOWIZNA jeszcze długo bydzie dlo jednych HEIMatym, dlo drugich Małą
Ojczyzna".
Tako to widza. Rod bych się dowiedzioł, wielaż też Górnoślonzoków
przizno mi recht, a wiela potympi. Chodzi o Górnoślonzoków, bo takich, co
na zicher potympiajom daleko szukać nie trza.
Nawet w rodzinach się znejdom - eli to rodziny pomiyszane - mówiąco-godajonce
albo zależnie - czy on, czy ona - godajonco-mówiące.
Żeby nie być gołosłownym, nadmiynia jyny, że nawet moja ślubno nie we
wszyjstkich razach godo - ja, mosz chopie recht (abo po swojimu - masz
rację). Jo Ślonzok a ona Wilnianka, ale za trzi lata bydymy obchodzić -
eli Ponboczek do zezwolyni - złote gody, znaczy 50-cioleci pożycio
małżyńskigo i to w zgodzie i jako się noleży. Syna my wychowali, a
wnuczek z łaski Boga i za Jego przizwolyniym za piynć lot bydzie
wyświyncany na kapłana.
Czamu o tym pisza i prawie się przechwolom? Jyny skuli tego o tym pisza,
żeby ci, co chcom mieć Eichendorffa jako to je w piyrszym przikozaniu -
wiedzieli, ze przikozań oprócz piyrszego, momy jeszcze dziewiynć.
To tela, pod czym podpisuje się Ślonzok, wyciepany przez los do Warszawy
-
Rudolf Paciok
|
|
|