Mój Śląsk, moja Polska, mój świat
Jestem Ślązakiem. To dla mnie tak oczywiste, jak to, że bije we mnie serce i że oddycham. Śląskość mnie boli. Ten ból,
czasem bardziej realny od bólu fizycznego, jest dla mnie dowodem na to, że to coś istnieje.
Przez wiele lat moja tożsamość nie stanowiła dla mnie problemu. Wychowałem się na Śląsku wiejskim, w otoczeniu, w którym
moi pobratymcy stanowili ogromną większość. Śląskość przez wiele lat była dla mnie jedynym światem, jaki znałem. Nie zmieniła
tego nawet szkoła. Dopóki chodziłem do szkoły w mojej miejscowości, do kolegów się godało, do „pani” się mówiło, ale
tylko na lekcji, bo poza lekcją czasami nawet z „panią” można sobie było pogodać. Polska była w telewizji, w szkole, w książkach,
była czymś dalekim i egzotycznym. Śląskość była czymś tak naturalnym, jak powietrze, którym się oddycha bezwiednie i którego się
nawet nie zauważa, albo jak chleb, po który zawsze można było sięgnąć. Śląsk był w naszej pracy na polu u dziadków, w
opowiadaniach o staroszkach, którzy na gospodarce przeżyli sto lat, w ómie, która opiekowała się nami w zastępstwie rodziców, w
parze gołębi, którą dziadek przeznaczał na obiad dla wnuków. Śląsk był też w zdziwieniu dziadka, który chciał sobie „wyrobić
emeryturę” pracując w PeGeeRze i nie mógł się nadziwić dialektycznemu cudowi komunizmu - „jak to się dzieje, że oni
chodzą pijani, tyle dobra marnują, a ciągle mają pieniądze i prosperują”. Tylko czasami głosy dorosłych zamieniały się w
szept, gdy ujkowie wieczorami rozprawiali o służbie w trzech armiach, wspominali o tym, jak było za Niymca, a jak za staryj Polski.
Czasami ta egzotyczna polskość objawiała się, jako coś wrogiego naszej śląskości, np. w postaci nasłanych z Częstochowy
na urzędy „Poloków”, albo nawiedzonych nauczycieli polonizatorów. Ale to były raczej problemy dorosłych, zasłyszane w podsłuchanych
mimowolnie rozmowach. Zresztą była jeszcze jedna bardzo istotna okoliczność. O to wszystko można było obwinić komunę. Gdy zaczynałem
dorastać wybuchła w Polsce „Solidarność”. To sprawiało, że śląskość z polskością łatwo było mi pogodzić.
Moje pierwsze brutalne odczucie polskości nastąpiło, gdy po ukończeniu szkoły podstawowej poszedłem do ogólniaka w
mieście. Nie przyszło mi do głowy, żeby moją etniczność przed kimkolwiek ukrywać. I spotkało mnie odrzucenie. Moja śląskość i
wiejskość zostały wydrwione. Pierwsze lata nauki w ogólniaku zapamiętałem jako doświadczenie upokorzenia. Najboleśniejsze było to
doznane ze strony rówieśników. I tu się zaciąłem. Nie wiem dlaczego, ale uparłem się, że nie będę się ani mojej mowy, ani mojego
wiejskiego pochodzenia wstydził. Myślę, że odczuwałem jakieś poczucie osobistej godności, które nie pozwoliło mi wyprzeć się
siebie. Kosztowało mnie to wiele bólu, ale przetrwałem. Byłem od nich zdolniejszy, pracowitszy, twardszy.
Mimo tego mocnego negatywnego doświadczenia nie nastąpiło we mnie jakiś radykalny konflikt między polskością i śląskością.
Znowu o wszystko obwiniałem komunę. Przeciwko komunie byliśmy wszyscy, bez różnicy polskojęzyczni i śląskojęzyczni. Byliśmy po
jednej stronie barykady, po drugiej byli tzw. „oni”. Bohaterstwo, poświęcenie, zaangażowanie dla Sprawy, to wszystko pociągało,
imponowało. Większość moich ówczesnych znajomych przewinęła się przez oazę. Na pielgrzymkach śpiewaliśmy „Pieśń
konfederatów barskich”, nocami słuchaliśmy „Wolnej Europy” i z wypiekami na twarzy szeptaliśmy sobie plotki o tym,
gdzie ukrywa się Zbyszek Bujak. Polskę idealizowaliśmy. Łatwo było to zrobić, bo tej wolnej Polski nie było. Wydawało się nam, że
jak tylko sowieci się wyniosą, będzie u nas raj na ziemi.
Pamiętam, że kiedyś na lekcjach polskiego przerabialiśmy publicystykę Edmunda Osmańczyka, który z pozycji polskiego
patrioty, a jednak dość krytycznie, wypowiadał się o Polakach, porównując ich z Niemcami, którzy właśnie przegrali wojnę. Wpisywało
się to dość dobrze w propagandę schyłkowego okresu komuny, propagandę szukającą przyczyn upadku państwa w „wadach narodowych”.
Pamiętam, że wtedy jako jedyny odważyłem się zaprotestować i zawzięcie polemizowałem z polonistką. Byłem jak Gabriel Basista, w
filmie „Sól ziemi czarnej” oglądający Polskę z daleka, przez lunetę, jak marzenie, jak ludową baśń. Jedyna Polska, jaką
wtedy znałem, to kilka wsi z moich okolic plus patriotyczno-heroiczna mitologia.
I ta wolna Polska do nas przyszła, została nam podarowana za darmo, jak manna z nieba zrzucona Żydom na pustyni. Ta wolna
Polska do nas przyszła i rozczarowała. Rozczarowała mnie tak samo, jak pokolenie Gabrielów Basistów, do którego należał mój
pradziadek powstaniec. I okazało się, że z tych naszych wszystkich ideałów nic nie zostało. Nagle Polacy zaczęli się modlić do
sukcesu, idąc do niego po trupach sąsiadów, zamiast prostoty wybrali życie lekkie, łatwe, przyjemne i głupie a poświęcenie i
solidarność zamienili na zasadę „śmierć frajerom”. I nie potrafiłem wpasować mojej śląskości w świat dobrze
umotywowanych i „wartości swej w pełni świadomych” nosicieli telefonów komórkowych, cwanych polityków i pogrążonego w
marazmie proletariatu, którego aktywność życiowa ogranicza się do drobnych oszustw, walenia pięścią w stół i krzyku „a mnie
się należy, a myśmy sobie wywalczyli”. I pomyślało mi się, czy czasem Osmańczyk nie miał racji. I moja polskość topniała z
każdym nowym zwycięstwem postkomuny, z każdą nową aferą narodowo-katolickiej „prawicy”, by niedawno ostatecznie lec w
gruzach. I zacząłem czuć tę różnicę. Nie wiem, czy jestem Polakiem. Wiem na pewno, że nie jestem Polakiem standardowym, nie jestem
takim Polakiem, jak inni. Górny Śląsk, przynajmniej ten, który znam i pamiętam, jest inny.
Moje rozczarowanie nie wiąże się tylko z inwazją Mac-świata. Wierzyłem głęboko w to, że wolna Polska weźmie moją
śląską etniczność w obronę. Przecież przed wojną Śląsk miał szeroką autonomię. Nic takiego się nie stało a pod pewnymi względami
jest gorzej, niż za komuny. Pamiętam, że w czasach komunistycznych Śląsk budził pewien respekt. Przedstawiano Ślązaków jako ludzi
ciężkiej pracy, prostych, ale twardych i godnych szacunku. To wszystko zmieniło się po roku 1990. Nastała wprawdzie pewna moda na śląskość,
ale śląskość tą odarto całkowicie z jej ducha, sprowadzając ją do swoistego śląskiego zoo, w którym można sobie pooglądać różne
okazy prymitywnego folkloru. (I jest całkiem możliwe, że tylko takie zoo nam pozostanie, bo to prawdziwe zoo ponoć bankrutuje). Dzisiaj
Śląsk postrzegany jest jako zatruta czarna dziura zasiedlona jakimiś zdegenerowanymi półgłówkami. Tak samo, jak przed laty,
upokorzenie jest częstym doświadczeniem mówiącego po śląsku i przyznającego się do swojej etniczności.
Myślę, że Polacy nigdy Śląska nie zaakceptowali takim, jaki on jest, nie uznali go za część swojej polskości.
Polacy zawsze traktowali Śląsk jako teren, który dopiero ma się na ich polskość nawrócić.
Polacy nigdy nie uznali za swoją naszej mowy. Gdyby było inaczej, nauczyciele poloniści nie byliby trenowani, jak unikać
śląskiego akcentu („ ... musisz mówić tak, żeby nikt nie poznał, że jesteś ze Śląska”) i jak oduczać dzieci mówienia
po śląsku. Gdyby było inaczej, p. redaktor Smolorz nie musiałby się skarżyć, że urzędnicy w katowickim magistracie notorycznie
przekręcają jego nazwisko zamieniając jego śląskie brzmienie na mniej drażniące dla polskiego ucha „Smolarz”.
Polacy nigdy nie uznali za swoją historii naszej ziemi. W szkolnych podręcznikach do nauki historii znajdziemy więcej
informacji o rewolucji francuskiej i ekspansji kolonialnej Anglii niż o dziejach Śląska, które przez sześć wieków toczyły się całkiem
odmiennie od dziejów państwa polskiego. Dlatego po dwunastu latach demokracji śląskie miasta nadal zaludnione są ludźmi wykorzenionymi,
w ogóle nie znającymi często bogatej przeszłości swych miejscowości, ich zabytków i pomników kultury. Jeśli naród przyrównalibyśmy
do rodziny, to jego spisane dzieje moglibyśmy przyrównać do rodzinnego albumu ze zdjęciami, w którym dokumentuje się najważniejsze
wydarzenia z życia bliskich osób. W tym albumie, którym jest spisana historia Polski, nie ma zdjęć ze Śląska. Wniosek ciśnie się na
usta sam. Ludzie, którzy ten album układali nie uznali nas za swoich bliskich, za członków swojej narodowej rodziny.
Polska przejmując pod swoje zwierzchnictwo nowe ziemie na Zachodzie powinna była się poszerzyć nie tylko w sensie
terytorialnym, ale także duchowym. Pojęcie polskości powinno zostać rozszerzone o Śląsk taki, jakim on był. Stało się jednak
inaczej. Polska potraktowała Śląsk jako swego rodzaju „lebensraum” do zasiedlenia przez nowych standardowych Polaków. Chcemy
ziemi, chcemy fabryk, chcemy domów, ale nie chcemy historii, kultury i języka mieszkańców tego terenu. Pod tym względem dzisiejsza
Polska nie różni się od Niemiec Bismarcka. Mój pradziadek przystąpił do powstania nie po to, żeby Śląsk stał się jeszcze jednym
Mazowszem albo jeszcze jedną Małopolską. Ryzykował życie po to, żeby Śląsk mógł pozostać Śląskiem i żeby nasza swojskość
przetrwała. Jak mu się wtedy wydawało, dobrym sposobem na to było związanie się z Polską.
Na początku byłem pełny zapału. Dałem tej wolnej Polsce duży kredyt zaufania. Czekałem, bo przecież
wszystkiego nie uda się naprawić od razu. Czekałem dwanaście lat - okres wystarczająco długi, żeby przynajmniej coś zacząć i w ten
sposób wyrazić swoje intencje. Teraz moja wiara we wparcie ze strony Polski się wyczerpała. Wiem, że jeśli sami się nie upomnimy o
swoje, zginiemy.
Moja śląska etniczność jest dla dzisiejszej Polski kłopotliwą historyczną zaszłością, jakimś „brakującym
ogniwem” ewolucji prowadzącej do pełnego „powrotu na łono narodu”. Wolna Polska ignoruje tą etniczność przy podziale
administracyjnym, przy układaniu programów szkolnych. Ślązaków wprawdzie nie wysiedla się już i nie zsyła na Ural, ale nie pozwala
się trwać naszej tożsamości. Wolna Polska dąży do całkowitego zasymilowania mnie i moich pobratymców. Zasymilowania, czyli
ujednolicenia w ramach ustandaryzowanej polskości. Zasymilowania, czyli wydarcia śląskości z serca mojego i moich ziomków. Proces ten
nazywa się eufemistycznie „integracją”. Nie jesteśmy podmiotem wolnego polskiego państwa, jesteśmy w tym państwie w
dalszym ciągu przedmiotem. Podmiot to ktoś, kto współdecyduje i ktoś dla kogo to państwo istnieje. Przedmiot to coś, z czym
coś się robi bez pytania go o zdanie.
Najbardziej boli, gdy przykrość spotyka nas ze strony bliskich. Mnie najbardziej boli, że mojej śląskości w większości
nie akceptują Polacy przyznający się do wiary w Boga i wyznający poglądy prawicowe. Moja śląskość w dużej części nie jest
akceptowana w polskim Kościele.
Z grubsza rzecz biorąc polskość można rozumieć na dwa sposoby. Można ją rozumieć w sposób szeroki i otwarty, tak
jak to było w Rzeczypospolitej z czasów jej świetności. W tej Rzeczy-pospolitej mieścił się niemieckojęzyczny Prusak Mikołaj
Kopernik, ruska szlachta, żydowskie mieszczaństwo oraz wiele innych nacji i etniczności. W takiej Rzeczypospolitej doskonale zmieściłby
się mój Śląsk. Istnieje też bardzo zawężone pojęcie polskości, które pojawiło się po rozbiorach a utrwaliło w wieku dwudziestym.
Pojęcie to każe rozumieć polskość jako jednakowość a w różnorodności etnicznej upatruje zagrożenie. „Racja stanu”
uzasadnia więc rozmywanie i niszczenie etniczności. W tak rozumianej polskości nie ma dla mnie miejsca. W tym rozumieniu Polakiem nie
jestem i nigdy nie byłem, ponieważ moja mowa, moja tradycja, moja świadomość nie przystawały i nie przystają do standardu.
Niestety wolna Polska, na którą czekałem, a szczególnie ta Polska prawicowa, prawdopodobnie ze strachu nowym, coraz wyraźniej
przechyla się ku temu zamkniętemu i wąskiemu rozumieniu narodowości. Moja śląskość jest więc postrzegana jako niebezpieczna a mój
upór staje się grzechem przeciwko narodowi. Patriotycznym i chrześcijańskim obowiązkiem Ślązaka jest poddanie się asymilacji.
I widzę, jak dzień po dniu ta moja swojskość-śląskość topnieje z jednej strony pod naporem Mac-świata w polskim
opakowaniu, a z drugiej pod wpływem prawicowych, narodowych fobii.
Jaki więc sens ma dla mnie bycie Polakiem? Jaki sens ma dla mnie naród, który mnie nie akceptuje. Po co mi ojczyzna bez języka,
tradycji i dziejów moich ojców. Jeśli organizujemy się razem w jedno państwo, to nie po to, żeby jedni narzucali coś drugim, ale po
to, żeby nawzajem i razem chronić rzeczy, które są dla nas drogie. Polskość mogłaby mieć dla mnie sens, ale tylko wtedy, gdyby
wspierała moją śląskość i pomagała mi stawać się w niej doskonalszym człowiekiem. A to już brzmi prawie jak zasada pomocniczości,
znana z katolickiej nauki społecznej: Wspólnoty większe są moralnie godziwe, jeśli nie zastępują wspólnot mniejszych, ale wspierają
je w tych zadaniach, których mniejsze wspólnoty nie są w stanie wypełnić.
Tymczasem póki co polskość wdziera się w moje życie i zamiast moją pierwotną śląskość wspierać, brutalnie żąda
jej amputacji. Amputacja taka choć bolesna, jest możliwa. Tylko po co na miejsce amputowanej śląskości przyszywać ustandaryzowaną
polskość. Tylko czy po takiej amputacji możliwa jest jeszcze jakakolwiek tożsamość narodowa albo etniczna. Dla mnie tożsamość nie
może być czymś czysto utylitarnym („tam ojczyzna, gdzie lepiej”). Podstawą tożsamości musi być pewien związek
emocjonalny z jakąś zbiorowością i jej kulturą. Jeśli mój związek emocjonalny ze śląskością zostałby przecięty, jakakolwiek tożsamość
przyszyta na jego miejsce byłaby czymś sztucznym i bardzo płytkim. Tak pojęta polskość byłaby rzeczywiście tylko pewnym „interfejsem”,
który umożliwia mi funkcjonowanie w otoczeniu Polaków i kontakt ze światem. Tak pojęta polskość byłaby przy tym czymś zupełnie
przypadkowym, gdyż wynikałaby tylko z tego, że urodziłem się akurat tu i akurat w tym a nie innym czasie. Gdyby moi przodkowie
zdecydowali się zgermanizować, byłbym Niemcem. Gdyby Prusy nie zabrały Śląska Austrii dwa i pół wieku temu, prawdopodobnie
najbardziej naturalny byłby dla mnie „interfejs” czeski.
Tylko jeśli już decydujemy się na przeprowadzenie tej bolesnej operacji, to po co przyszywać akurat „interfejs”
polski. Polski „interfejs”, być może jest lepszy od śląskiego, ale niesie ze sobą swoje własne ograniczenia. Jeśli mamy
nasze dzieci uczyć języka, który nie jest nasz, to dlaczego ma to być „jedno z mniej znanych afrykańskich narzeczy”. Czy
razem z „interfejsem” mamy przyswajać sobie wszystkie polskie fobie przed Wschodem i Zachodem i uprzedzenia wobec sąsiadów? O
ileż lepszy byłby „interfejs” angielski albo niemiecki!
Przecięcie związku z tradycją przodków, w której człowiek wyrastał, w istocie prowadzi do „zglobalizowania się”
i częściowo do nihilizmu. Prawdziwa tożsamość kształtuje się przez setki lat, przechodząc z pokolenia na pokolenie. Nie da się
przeszczepić Mazowsza albo Małopolski na Śląsk. Chyba, że godzimy się na nihilizm. Myślę, że tu jest jedna z najpoważniejszych
przyczyn kłopotów, jakie przeżywa obecnie wolna Polska a z nią Śląsk.
O cóż więc nam chodzi? Czy o pieniądze, czy o niepodległe państwo śląskie, czy o wyrzucenie z naszej ziemi obcych?
Nie! Jak wszystko co żyje, po prostu chcemy trwać. Chcemy trwać nie tylko fizycznie. Chcemy trwać także duchowo a więc chcemy, żeby
trwały rzeczy nam bliskie, nasza mowa, nasze obyczaje, nasza śląska swojskość, dzięki której oswajamy otaczającą nas przestrzeń i
możemy czuć się w niej dobrze, znajdując w niej poczucie ładu, bezpieczeństwa i harmonii. Nie możemy zgodzić się na asymilację.
Nie możemy zgodzić się na bycie jakimś niedoskonałym stanem przejściowym na drodze do pełnej polskości. Wiem, że śląskość
istnieje i choć nie potrafię jej do końca sprecyzować, chcę ją zachować. Nie interesuje mnie, czy ktoś nazwie ją narodowością,
etnicznością, językiem, dialektem, gwarą, czy jeszcze jakoś inaczej. Chcę, żeby trwała!
Jeśli chcemy śląskość zachować, musimy to dążenie ukonkretnić. Ta nasza swojskość wymaga doprecyzowania. Musimy
się zastanowić, co jest dla nas najważniejsze, co chcemy zachować lub twórczo przemienić, a czemu pozwalamy odejść do przeszłości.
Wiadomo, że nie da się dzisiaj żyć tak, jak sto lat temu. Nasza nowa śląskość musi być na tyle elastyczna, żeby dostosowywać się
do nowych czasów i okoliczności. Z drugiej strony musi być w niej na tyle dużo naszej swojskości, żebyśmy mogli ją postrzegać
jeszcze jako coś swojego, a nie już jako coś obcego. Myślę, że zadowalająca odpowiedź na to pytanie nie została jeszcze podana. Być
może dwanaście lat wolności, po których w dalszym ciągu nie wiadomo, czym okaże się być nowa Polska i czym Śląsk, to za mało, aby
jakaś dobra idea mogła się wykluć.
Mac-świat proponuje nam wizję Śląska czysto ekonomiczną i utylitarną, Śląska traktowanego tylko jako pewna wspólnota
interesów. Jest to wizja kraju bogatego, poprzecinanego autostradami po których suną szybkie auta i pełnego nowoczesnych budowli, ale
zupełnie wypranego z naszej swojskości. No bo jak pogodzić ducha ograniczenia i ascezy, o którym pisał Bodzio, z dążeniem do sukcesu,
jak pogodzić rodzinność z mobilnością a nasz twardy język z autoprezentacją.
Narodowa prawica i Kościół proponują wizję Śląska „wintegrowanego” w zunifikowaną Polskę, zamieszkałego
przez Polaków takich samych, jak w innych częściach kraju. Mamy zachować te swoje cechy, które są wartościami uniwersalnymi - mamy
pozostać uczciwi, pracowici, rodzinni. Zniknąć mają natomiast te rzeczy, które stanowią o naszej unikalności i wyróżniają nas z tłumu
(z ewentualnym wyjątkiem dla paru cepeliowskich drobiazgów w charakterze listka figowego - żeby zadowolić tą zepsutą Europę, która
ma jakieś dziwne odchylenie na punkcie regionalizmów). Zniknąć ma więc nasza mowa, nasza identyfikacja etniczna, czyli więź z tym
kawałkiem ziemi, z jego dziejami, poczucie wspólnoty i przynależności do specyficznej tradycji. Mają one zostać zastąpione mową,
identyfikacją i świadomością ogólnopolską. Nasza etniczność ma się roztopić w polskości, mamy ją złożyć narodowi w ofierze.
Koncepcję tą nazwałbym koncepcją duchowego skonsumowania Śląska przez Polskę. Skonsumowania, czyli unicestwienia naszej śląskości
poprzez zaabsorbowanie z niej tego, co Polacy uważają za korzystne dla siebie a wydalenie tego, co dla nich jest nieużyteczne. To
skonsumowanie duchowe dopełniłoby skonsumowania materialnego i ekonomicznego, które już się dokonało. Ponieważ w ten sposób Śląsk
ma zostać sprowadzony jedynie do pojęcia geograficznego, w istocie wizja ta jest wizją Polski bez Śląska. Tożsamości etnicznej i
narodowej nie daje się wyjaśnić jedynie wartościami uniwersalnymi. Moja narodowość jest wartością tylko dla mnie i moich pobratymców,
nie ma ona większego znaczenia np. dla Portugalczyka, podobnie jak jego portugalskość nie jest istotna dla mnie. Gdybyśmy mieli się
opierać jedynie na wartościach uniwersalnych, wspólnych dla całej ludzkości (uczciwość, dobroć, pracowitość) , konsekwentnie należałoby
wraz ze śląskością zlikwidować wszystkie narody, także polski. Przy tym jest całkiem możliwe, że wraz ze zniknięciem naszej śląskiej
identyfikacji etnicznej i naszej śląskiej mowy znikną także śląska uczciwość, pracowitość, rodzinność, a w ich miejsce pojawi się
nihilizm.
Niektórzy działacze naszych lokalnych elit (Związek Górnośląski) coś tam bredzą o jakiejś potrójnej tożsamości
polsko-niemiecko-czeskiej. Może to i prawda, tylko że doświadczenie ostatnich lat pokazuje, że ta mityczna tożsamość jest jeszcze
bardziej mglista i niekonkretna, niż moje opowiadanie o śląskości-swojskości. Jeśli chce się coś zrobić, najpierw trzeba
skonkretyzować cel. Ponieważ przez dwanaście lat ta konkretyzacja nie nastąpiła, potrójna tożsamość stała się pustym hasłem do
wykorzystania w przemówieniach wygłaszanych na organizowanych za pieniądze podatnika akademiach z okazji „kolejnej okrągłej
rocznicy”.
Ludzie skupieni wokół Ruchu Autonomii Śląska chcą chronić śląskość poprzez wywalczenie autonomii dla regionu, a
także przez formalno-prawne zalegalizowanie istnienia naszej etniczności jako narodowości. Obie te rzeczy budzą zdecydowany opór ze
strony Polaków. Autonomia i samorządność są rzeczą dobrą, tylko że jeśli chcemy autonomii, to zapewne nie dla niej samej, ale po
to, żeby za jej pomocą coś osiągnąć. Jeśli chodzi tylko o więcej pieniędzy, to ta wizja nie odbiega za bardzo od wizji Mac-świata.
Zapewne więc chodzi o coś innego. Otóż wydaje mi się, że w istocie chodzi o ochronę tej naszej swojskości, której jednak nie udało
się założycielom stowarzyszenia skonkretyzować. W tej sytuacji słowo „autonomia” stało się pewnym wytrychem, ersatzem, w
którym wyczuwam strach przed obcymi i dążenie do odseparowania się od nich. Sama autonomia, podobnie jak uznanie narodowości, nic nam
nie da, jeśli nie będziemy wiedzieli, co z tym zrobić. Spróbujmy więc to nasze pragnienie zachowania swojskości skonkretyzować. Być
może okaże się wtedy, że wiele możemy osiągnąć tymi narzędziami i środkami, jakie już mamy (np. samorząd gminny i powiatowy) bez
antagonizowania ludzi nie poczuwających się do naszej śląskości a żyjących na Śląsku obok nas.
Do mnie najbardziej przemawia droga obrana przez Kaszubów. Uważam, że ostoją naszej nowoczesnej tożsamości powinna stać
się mowa. Mowa ta musi jednak zostać uporządkowana i przetworzona w język literacki. Mojej śląskości nie chcę pojmować jako coś
zamkniętego i mającego zastąpić polskość. Nie chcę się odcinać ani od kultury polskiej, ani niemieckiej, ani żadnej innej. Chcę,
aby moja śląskość stała się pewną „wartością dodaną”, z której czerpać będą mogli inni. Do tej mowy dodałbym
jeszcze pamięć o dziejach przodków, czyli historię, ale pełną a nie wybiórczą.
Marzy mi się Śląsk nie zunifikowany, ale wieloetniczny, na którym żyją w zgodzie ludzie uważający się za Polaków,
za Niemców, za Ślązaków (niezależnie od tego, czy nazwiemy ich narodem, czy nie), a także wszystkie stany pośrednie. Chciałbym, aby
wszystkie te społeczności wzajemnie się zaakceptowały, uszanowały swoje istnienie i umiały współpracować dla wspólnego dobra bez dążenia
do zasymilowania kogokolwiek. Chciałbym, żeby zamiast słowa „integracja” zaczęto używać słowa „zgoda”.
Nie wymagajmy od ludzi deklaracji narodowych rozumianych w wąskim sensie i wzajemnie wykluczających się. Żyjąc w społeczeństwie
wieloetnicznym człowiek wchodzi w relacje z członkami różnych narodowości, zaprzyjaźnia się z nimi, zakochuje się. Po pewnym czasie
zaczyna z nimi współ-czuć, staje się trochę Niemcem, trochę Żydem, trochę Ukraińcem. Można być jednocześnie Polakiem i Żydem,
można być jednocześnie Polakiem, Ślązakiem i Niemcem. To jest bardziej naturalne niż bycie tylko Polakiem. Wymaganie od takiego człowieka
jednoznacznego opowiedzenia się po tej czy tamtej stronie jest tak beznadziejne, jak wymaganie od dziecka rozwodzących się rodziców, by
zdecydowało, czy chce być z mamą, czy z tatą. Skoro jednak wybierać mi każą, staję zdecydowanie po stronie tego, co dla mnie
bardziej wewnętrzne, pierwotne i naturalne - po stronie śląskości. Polskość przyszła do mnie jako coś wtórnego, a często tej mojej
pierwotnej śląskości wrogiego.
Myślę, że Śląsk taki, jaki mi się marzy, byłby szansą także dla Polski. Polacy niszcząc naszą i inne etniczności,
choć sami tego nie rozumieją, okaleczają siebie i swój kraj. Mogliśmy i nadal możemy być „perłą w koronie” i „solą
ziemi czarnej”. Lecz jeśli sól utraci swój smak, to czymże ją posolić ...
Józek Kulisz
Powyższy tekst, który ukazał sie w periodyku "Bez Tytułu" (Wirek 9. czerwca 2002, Nr.4
71), jest pokłosiem próby rozmawiania o Śląsku i śląskości.
|
|
|