Kiedy zdarza mi się brać do rąk książkę, poświęconą jakiejkolwiek mniejszości narodowej - w Polsce, Hiszpanii
czy gdziekolwiek indziej - towarzyszy temu zazwyczaj lęk. Czy wiem wystarczająco dużo, by odróżnić nacjonalizm od humanizmu? Czy aby
kolejny autor nie dał się ponieść emocjom, serwując Czytelnikom przefiltrowaną, pół-prawdziwą wersję historii? Czy wreszcie stać
mnie na nawiązanie psychicznego kontaktu z kimś kulturowo niby bliskim a przecież bliskim nie do końca? Przynajmniej w momencie
rozpoczynania lektury.
Podobnie i tym razem, choć dzięki mądrości Rodziców już lata temu posiadłem wiedzę niezbywalną: konia z rzędem
temu, kto (poza regionem świętokrzyskim i łódzkim) pokaże mi w obecnych granicach III RP Polaka z krwi i kości od 6 -7 pokoleń. Nie
jestem Ślązakiem - uważam się za Polaka, choć przodkowie moi i z Wiednia i z Wilna, i z Łucka przybyli do Kongresówki. (Byli i tacy,
którzy znaleźli się między Bugiem a Odrą dopiero po roku 1945). Może najbliżej mi do polskiej litewskości. To gwoli
wyjaśnienia Czytelnikowi, z jakich pozycji przypatruję się nabrzmiałej sprawie Śląska i tomowi Ewalda Stefana Polloka: „Śląskie
tragedie”.
01.
Jałta i Poczdam ustaliły a raczej narzuciły Europie nowy porządek. Miliony ludzi, w większości nie dobrowolnie,
musiały rozstać się (starsi praktycznie bezpowrotnie) z własnymi korzeniami - miejscem urodzenia, nekropoliami przodków, dobrami
materialnymi i całkiem duchową spuścizną poprzedników.
Polskie władze, osadzone w Lublinie przez ZSRR, stanęły przed niebywałą okazją uczynienia nad Wisłą „etnicznego
cudu”. Większość Żydów i Romów zginęła podczas II wojny, z pomocą Wielkiego Brata odbyła się „akcja przesiedleńcza”
Ukraińców, Bojków i Łemków. Poleskich Białorusinów i Litwinów zastraszono. Mazurów i Kaszubów uznano za uciskanych przez wieki
rdzennych Polaków (potem z kolei Gomułka zmusił wielu Mazurów do wyjazdu). Pozostali Niemcy.
Niemcy, gdyż dla przeciętnego osadnika - repatrianta zza Buga, problem „śląskości”
zwyczajnie nie istniał. Podobnie było z zaprowadzającymi „władzę ludową” milicjantami czy funkcjonariuszami rodzimej i
sowieckiej bezpieki. Kto mówił po polsku - był Polakiem. Kto po niemiecku - Niemcem. Z założenia nie przyjmowano dwu- a na Śląsku
Opolskim nawet trójjęzyczności wielu rodzin. Pollok przytacza m.in. świetnie ilustrujący tę postawę cytat z wypowiedzi Edwarda Osóbki-Morawskiego,
przewodniczącego PKWN: „ Nie chcemy mieć żadnej mniejszości narodowej w momencie, gdy będziemy przejmowali Prusy Wschodnie.
Mamy nadzieję, że Armia Czerwona wyśle wcześniej wszystkich dorosłych Niemców do pracy przy odbudowie Rosji, tak że nikogo tam już
nie zastaniemy”. (s.15).
Na Śląsku tak się nie dało. Nie trudno zgadnąć, jakie były kryteria nowych władców, stosowane przy podejmowaniu
decyzji przesiedleńczych. Obok opowiedzenia się przy polskości lub niemieckości (innej możliwości wyboru nie stworzono) przez poszczególnych
obywateli - donosy „życzliwych”, wyznanie (znów często źródło tragicznych „pomyłek”), status majątkowy.
Bogatsi mieli wszelkie szanse, by stać się mięsem przesiedleńczym - zrujnowany kraj potrzebował pieniędzy. A gdy nie ma się swoich złotówek
- najprościej sięgnąć po cudze. W sztafażu „wyrównywania dziejowych krzywd”, „odbudowy stolicy”, „nacjonalizacji”.
Nie dostrzeżono z wysokości Lublina, potem Warszawy i Łodzi (gdzie funkcjonowała część wyższych urzędów), iż
samorzutnie uruchamiający zniszczone huty, kopalnie i fabryki ludzie mówili po polsku, niemiecku i śląsku. Klasyfikacja na
lepszych i gorszych narodowo uczyniła w regionie więcej złego, niźli trzy powstania razem wzięte.
W dodatku tych śląsko- i niemieckojęzycznych uczyniono kozłami ofiarnymi zbrodni III Rzeszy. Znów autor: „Zemsta
za zbrodnie hitlerowskie dotykała głównie ludzi niewinnych, bo prawdziwi naziści dawno uciekli”. (s.45). A przecież
trafiała na Śląsk, zwłaszcza Dolny, inna ludność przesiedlana - ci, którym udało się wydostać z powiększonego raptem, kosztem
upadłej II RP, Związku Radzieckiego. Ci, którzy mieli za co się mścić. Tylko - na kim? „W ich świadomości funkcjonował
mechanizm powszechnej winy i zbiorowej odpowiedzialności wszystkich Niemców”. (s.15). „Polacy szukali wroga, a
ponieważ nie mógł nim być „brat” zza Buga, skierowali swoją pełną niechęć na zachód”. (s.136).
Nieszczęście fałszu pogłębiali latami historycy. Na potrzeby „naukowego” komunizmu (socjalizmu?)
twierdzono, iż absolutnie słowiańska niegdyś ludność Śląska została przez wieki zgermanizowana. A po roku 1918 część „dzielnicy”
wyzwolono spod „pruskiego zaboru”. Tymczasem: „Pojęcie jednorodnej etnicznie ludności rodzimej na Śląsku
nie istnieje. Śląsk był krajem, przez który przechodziły różne plemiona, szczepy, narody i dlatego też nie mógł zostać
jednolity.” (s.153). Żaden s z a n u j ą c y s i ę historyk nie napisze już, że taki Biskupin to pozostałość
grodu Słowian. Szkoda, że wielu s z a n o w a n y c h historyków powtarza u progu XXI wieku narosłe wokół Śląska kłamstwa
i mity.
Pro publico bono sprzedajni uczeni (nadwiślańska inteligencja lubi dziwnie traktować jako towar siebie,
nie wytwory własnych umysłów) doprowadzili do stanu, kiedy to ”Polacy potrafią zrozumieć krzywdę i ból,
jaki Rosjanie sprawili ich rodakom. Ale trudno im zrozumieć, że również sprawili krzywdę i ból Ślązakom.” (s.190).
„Czyżby podwójna moralność?” - pyta autor „Śląskich tragedii”. Pewnie tak,
mentalność Kalego z Sienkiewiczowskiej powieści dla młodzieży była do niedawna oficjalną wykładnią rządzących Polską za
sowieckim przyzwoleniem elit.
Od „nowej”, III już, Rzeczypospolitej mamy prawo wymagać więcej. Tak - sami pokrzywdzeni czyli Ślązacy,
jak i ci spośród Polaków, którzy lubią patrzeć prawdzie w oczy. A dzieje się niewiele. Do dziś plebiscyt śląski traktowany jest
niemal niczym karciane oszustwo strony niemieckiej, powstania jako zryw samych mieszkańców Górnego Śląska z „ochotniczą”
niemal pomocą Wojska Polskiego, a powojenną gehennę obozów „dla ludności niemieckiej” przedstawia się (jeśli już) jako
swoisty „wypadek przy pracy”.
Nie darmo tedy przypomina (bo, niestety, przypominać wciąż musi) Ewald Stefan Pollok, iż „to
właśnie polska delegacja pod przewodnictwem Romera na konferencji w Paryżu zgłosiła wniosek o głosowanie emigrantów-Ślązaków
mieszkających chwilowo poza Śląskiem, bez względu na ich język i przynależność narodową. Spodziewano się większego udziału głosujących
za Polską.” (s.225).
Pryska też, wobec przedstawionych faktów, mit polskości Góry św. Anny i walk o nią. „ Na samej Górze
walk nijakich nie było. Powstańcy pobrali w nocy z 2/3 maja broń na Wahldowie (Leśniku) i poszli „zdobywać” Górę św.
Anny. Problemów z tym żadnych nie było, bo nie stacjonowały tam żadne jednostki Selbschutzu, byli jedynie dwaj niemieccy
policjanci, którzy poddali się bez walki.” (s.198). I dalej: „ W nocy z 2/3 maja, kiedy rozpoczęło
się powstanie, odbywał się odpust Znalezienia Krzyża Świętego. Sporo pielgrzymów zebrało się na Górze, widząc jednak co się
dzieje, z samego rana pospiesznie opuściło kościół i kalwarię. Nikt z wiernych nie zamierzał brać udziału w powstaniu, choć okazja
do tego była” (s. 198).
Podobnie rzecz ma się ze swobodą odprawiania liturgii w językach niemieckim i polskim. „Rząd niemiecki
zabronił w lipcu 1939 odprawiania nabożeństw w języku polskim. Nie odprawiano ich przez 6 lat. Natomiast rząd PRL przez 44 lata nie
pozwalał na sprawowanie liturgii w języku niemieckim w żadnym kościele na Śląsku Opolskim.” (s.221). Przykładem jakże
rozsądnej postawy wobec mieszkańców Śląska mógł być wrocławski, przedwojenny kardynał A. Bertram, propagujący odprawianie
liturgii w języku parafialnej większości - niemieckim, polskim lub czeskim. Swe listy pasterskie wydawał zawsze po niemiecku i po polsku.
Odczytywano je - zależnie od potrzeb wiernych. Będąc rodowitym Niemcem, potrafił on stwierdzić w liście do ówczesnego Gauleitera Śląska,
Josefa Wagnera, iż „...utrzymywanie obok języka niemieckiego języka polskiego w służbie Bożej jest konieczne.”
(s.289).
Podobną rolę, zdaniem autora, odgrywa dziś biskup Nossol, chcący, by jego parafianie posługiwali się w kościele językiem
serca. „Jako duszpasterze zechciejmy za Apostołem Narodów być wszystkim dla wszystkich.” (s.217).
02.
Trudno ocenić wkład pracy, jaką włożył Ewald Stefan Pollok w napisanie kolejnej książki. Relacje bezpośrednich
świadków (zwłaszcza rozdziały „Śląska tragedia” i „Za powojennym obozowym drutem - Łambinowice”),
dokumentacja ( „Powstania Śląskie?” czy „Problemy duszpasterstwa mniejszościowego na Śląsku polskim w okresie międzywojennym”)
a nade wszystko rzeczowa polemika i demistyfikowanie wciąż obecnych, a głupio pro-polskich (jedyny sposób na szacunek Ślązaków
do polskich badaczy - to ni mniej ni więcej tylko przedstawianie prawdy) mitów - nie u wszystkich moich rodaków zostaną przyjęte właściwie,
bez zbędnych emocji.
Legenda wciąż działa. Postacie, przedstawione w rozdziałach „Rektor” i „Fałszowanie historii”
, bynajmniej nie spieszą się, by zniknąć z „naukowej” sceny. Mniej można się dziwić historykom z głębi Polski, niż tym,
którzy Śląsk, jako swój dom, znać powinni. Widocznie nie do końca czują się oni jednak „u siebie”, „bo
mieszkać z kimś oznacza akceptować go” (s.161). A owej akceptacji w pracach przywoływanych piórem Ewalda S.
Polloka „autorytetów” - wybitnie nie widać.
Potrzeba zaistnienia równolegle dwu warunków koniecznych: upływu czasu i odarcia z
kłamstw, by stan rzeczy uległ zmianie. „Śląskie tragedie” drugiemu z warunków służą doskonale. Ciekawe czy
znajdą się odważni pedagodzy, którzy polecą tę pozycję starszym z uczniów (a może i rodzicom)? Jeśli bowiem mamy zrozumieć
przyczyny zła - musimy je wpierw poznać. Inaczej diagnoza z 226 strony książki będzie obowiązywała następnych lat pięćdziesiąt:
„Hitler i jego pomocnicy oszukiwali naród 12 lat i jeszcze teraz poniektórzy uważają, że mówili prawdę. PRL i jej
pomocnicy w postaci pisarzy, naukowców, prasy, oszukiwała przez 45 lat (niektórzy robią to jeszcze teraz) i dlatego musi upłynąć
wiele lat, by ludzie zrozumieli, że stali się marionetkami w rękach polityków i uczonych.”
Pokazując niedawno książkę śląskiego historyka znajomemu - usłyszałem: „Wiesz, ten facet buduje kolejny mur...”
Taaaak... Moim akurat zdaniem jest odwrotnie: potrzeba więcej podobnych voluminów, by sztucznie, ponad głowami i sercami
ludzi wzniesiona bariera - mogła wreszcie odejść do lamusa.
A Ewaldowi S. Pollokowi udała się niemała sztuka - nadał tragediom swej ziemi wymiar nie tylko narodowy-śląski, ale
po prostu ludzki. Spójrzmy więc w „Śląskie tragedie” niczym w zwierciadło. I zastanówmy się - czy mamy prawo w nie patrzeć.