19 kwietnia minęło 6 lat od śmierci Herberta Czai, wieloletniego przewodniczącego niemieckiego Związku Wypędzonych.
W latach 70. polskie gazety uczyniły z niego symbol niemieckiegp odwetu.
Po śmierci Pani ojca napłynęły kondolencje z całych Niemiec. Czy nadeszły z Polski?
- Z Polski przyszedł woreczek z ziemią - przysłali go mieszkańcy rodzinnego Skoczowa pod Cieszynem - i kilka
kamieni z jego ukochanych Beskidów. Włożyliśmy to do trumny ojca.
- Jeszcze niedawno w polskiej prasie nazywano go „nowym führerem odwetowców, „folksdojczem”,
„Polakożercą”. Zarzucano mu, że jest rzecznikiem powrotu Niemiec do granic sprzed 1937 roku.
- Wokół ojca narosło wiele mitów i pomówień. Nigdy, a mówię to z całą odpowiedzialnością, bo przez wiele
lat byłam jego najbliższym współpracownikiem nie powiedział jednego słowa, które obrażałoby godność Polaków.
- Skąd więc te określenia?
- Ojciec był niemieckim patriotą, ale szanował Polaków. Dążył do porozumienia między obydwoma narodami.
Bliskie mu były sprawy Niemców na Górnym Śląsku. Walczył o uznanie ich praw jako mniejszości.
- Które z pomówień najboleśniej dotknęło ojca?
- Zarzut o współudział w uwięzieniu, a potem w ekstreminacji 183 profesorów Uniwersytetu Jagilellońskiego.
Kiedy Hitler doszedłl w Niemczech do władzy, mój ojciec został przyjęty na Wydział Germanistyki krakowskiej
uczelni. Równocześnie studiował tu historię i filozofię. Potem skończył w Krakowie studuia doktoranckie i na dwa
tygodnie przed wybuchem II wojny światowej objął funkcję starszego adsystenta.
Po aresztowaniu profesorów starał się im pomóc. Dotarł z pomocą nawet do obozu, gdzie był uwięziony jego
profesor, Adam Kleczkowski.
- Czy ojciec był członkiem NSDAP?
- Choć nalegano, odmówił. Jako katolik uważał, że wstąpienie do partii nazistowskiej stało w sprzeczności z
jego zasadami. Zapłacił za to utratą stanowiska na uczelni i został wysłany do szkół w Zakopanem i w Przemyślu.
- Prawdą jest, że w sprawie krakowskich profesorów władze polskie prowadziły dochodzenie, ale niczego ojcu nie
udowodniono.
- Więcej, niektórzy profesorowie Jagiellonki wystawili mu bardzo dobrą opinię.
- W roku 1970 Herberta Czaję wybrano przewodniczącym Związku Wypędzonych. I odtąd stał się synonimem złego
Niemca.
- Powtórzę: bronił niemieckich praw, ale szanował prawa narodu polskiego. Był jednym z setek tysięcy Niemców,
którzy wychowali się na pograniczu dwóch kultur. Świetnie mówił po polsku, doskonale znał waszą literaturę.
Potrfaił cytować fragmenty swojego ulubionego „Pana Tadeusza”. Jeden ze znajomych profesorów Uniwersytetu
Jagiellonskiego powiedział mu kiedyś: - Chciałbym, żeby Polacy choć w części tak dobrze znali swoją literaturę
i historię jak Niemiec, Herbert Czaja. Cały czas utrzymywał korespondencję ze swoimi przyjaciółmi z Polski.
Niestety musiał to robioć pod przybranym nazwiskiem. Gdyby polskim władzom wpadł w ręce list z nazwiskiem Czaja,
jego adresat miałby spore kłopoty.
- Przez 50 lat komunistyczne władze odmawiały mu wizy.
- Właśnie. Dopiero w ubiegłym roku, jako 82-letni starzec na wózku inwalidzkim, odwiedził dom swoich rodziców.
Dlaczego Czaja, skoro całe życie czuł się Niemecem, po przymusowym wyjezdzie z Polski nie odrzucił przeszłości?
- Każdy z nas nosi w sercu swoją ojczyznę. Dla mego ojca była nią właśnie wschodnia część Górnego Śląska.
To był dramat jego i milionów Niemców, których po II wojnie wysiedlono z ich domów. Ojciec nigdy nie zaakceptował
zasady zbiorowej odpowiedzialności. Nie wszyscy Niemcy żyjący w Polsce popierali Hitlera. Należało ukarać winnych,
ale reszczie pozostawić ich ojczyznę.
Ojciec przez całe życie, również jako poseł do Bundestagu, walczył o prawa mniejszości na całym świecie. To
była jego misja i powołanie. Pracę w związku Wypędzonych pełnił honorowo. Nigdy nie wziął za to marki
wynagrodzenia.
- Czy nigdy nie myślał, żeby pozostać na Górnym Śląsku?
- To było po prostu niemożliwe. W 1942 roku powołano go do Wehrmachtu i wkrótce został ciężko rany na froncie
wschodnim. Gdy Amerykanie zwolnili go z obozu jenieckiego, natychmiast wrócił do Skoczowa. Jego niewidomego ojca
komuniści wyrzuculi z domu i ulokowali w służbówce. Tata najął się jako robotnik rolny pod Pszczyną. Nikt go nie
pytał, czy chce zostać, czy wyjechać. Musiał wyjechać. Jego rodzice postanowili zostać. Gdy w końcu postanowili
wyjechać, było już za późno. Pociągi przestały jeździć. W krótce babkę oskarżono o udział w niemieckich
towarzystawach kulturalnych przed wojną i posyłanie syna do niemieckiej szkoły. W 1948 r. skazano 72-letnią kobietę
na pół roku więzienia. Zachorowała i tuż po zwolnieniu zmarła. Dziadek przeżył ją o rok.
W stosunkach między Polakami i Niemcami jest nie tylko biel albo czerń, ale są i półtony. To właśnie Polacy i
Niemcy, sąsiedzi moich dziadków, zatroszczyli się o ich pogrzeb i latami pielęgnowali ich grób.
- Swoje nazwisko Czaja pisze Pani po polsku?
- Tak. Na pewno nie jest to nazwisko niemieckie. Naukowcy węgierscy powiedzieli memu ojcu, że często pojawia się
wśród Madziarów. W średniowieczu z Węgier przez Górny Śląsk wożono do Krakowa specjalnym kupieckim szlakiem rudę
żelaza. Być może tą drogą moi przeodkowie dotarli w okolice Skoczowa. Ale nawet gdyby moje nazwisko okazało się słowiańskie,
ani ojciec, ani żadne z nas na pewno by się go nie wstydziło.
Chciałabym powiedzieć wszystkim, którzy przeczytają ten wywiad, że w moim ojcu mieli wielkiego przyjaciela Polaków.
Mój ojciec do końca wierzył, że przyjaźn między naszymi narodami jest możliwa. Mimo ran, jakie zadała nam
historia. I miał rację. Czy inaczej nasza rozmowa mogłaby się odbyć?
Cieszę się, choć tego nie dożył ojciec, że polski wysokoi urzędnik komunistyczny - Rakowski, powiedział, że
nigdy nie mieli nic przeciw Czai, ale jakiegoś wroga trzeba było wykreować.