Rozdz.10. Waldemann – „Tyski hrabia” –
Dyl Sowizdrzał
Zebrane przez młodego dziennikarza D.D. epizody i anegdotki na temat „tyskiego
grafa” ukazały się w jednym z lokalnych dzienników na Górnym Śląsku. Przedstawione epizody z życia
Waldemanna są świetną ilustracją problemów socjalnych i kulturalnych w okresie międzywojennym na terenie
wschodniej części Górnego Śląska – w czasach gdy wojewodą był Michał Grażyński (28.8.1926 –
1.9.1939). Waldemann, żartowniś drwił z tych, którzy na Śląsk przyjeżdżali tylko po to, by zrobić tu wielkie
interesy. Ten to śląski Dyl Sowizdrzał przydałby się i dziś dla takich jak „Avanti Dylettanti”, żerujących
na znajdującym się zawsze między młotem a kowadłem Śląsku. Śmiech i humor Ślązaków był odpowiedzią na
trudne losy tej krainy, a Waldemanna nie opuszczał nawet w obliczu najgorszej tragedii – w obozie oświęcimskim.
Waldemann – przedwojenny sowizdrzał
Nazywał się Waldemar N. Powszechnie zwany był jednak Waldemannem. Wywodził się z
bogatej mieszczańskiej rodziny i jako jeden z nielicznych Ślązaków urodzonych jeszcze w ubiegłym wieku, rozpoczął
studia prawnicze i to nie byle gdzie, bo w cesarskim Wiedniu. Niestety miasto to słynęło z licznych kafejek, których
Waldemann był stałym bywalcem, toteż studiów nigdy nie skończył.
Żył sobie przy zamożnej rodzinie w Tychach, ale życie takie nudziło go ogromnie, a
świat kusił uciechami. Był bowiem pan N. świata ulubieńcem. Tyszanie, którzy go jeszcze pamiętają opisują go
jak następuje: wzrostu więcej niż średniego, o sympatycznych rysach twarzy, szpakowatej fryzurze i proporcjonalnej,
choć mocnej posturze, wyglądał nie na mieszczanina, lecz hrabiowskiego syna, chętnie zresztą sam siebie grafem tytułował.
Jego urodę uzupełniał elegancki strój. Nosił się Waldemann po pańsku, głowę ozdabiał latem hełmem korkowym a
la Clark Gable, zaś zimą kapeluszem prosto z paryskich salonów. Żółte oficerki jak i cała reszta odzieży była
wzorem dla tyskich urzędników, którzy patrzyli na Waldemanna z lekkim ubawieniem, ale starali się naśladować jego
pański sposób bycia.
Rychło stał się Waldemann lwem salonowym. Nie w Tychach rzecz jasna lecz w miastach
wspanialszych, po obu stronach przebiegającej niedaleko za Mikołowem granicy. Mówiąc po polsku jak Żeromski, po
niemiecku jak Tomasz Mann i francusku grasejując niczym Zola, mógł bez problemu wkręcać się w najlepsze
towarzystwo i balować na jego koszt, rodzina niechętnie łożyła bowiem na syna marnotrawnego.
Nocne Waldemanna balangi odbywały się zazwyczaj w najlepszych katowickich lokalach.
Problem stanowił jednak niemal zawsze powrót do Tych. Nasz bohater był bowiem jedynym bodaj człowiekiem mającym sądowy
zakaz jeżdżenia państwowymi kolejami. A to z przyczyny nie kupowania biletu dla zasady, co nie było takie proste jak
obecnie. By wejść na peron trzeba było mieć bilet. Nasz bohater takiego nigdy nie posiadał, miał natomiast pięknego
wilczura, strasznie nie lubiącego konduktorów. Pies warczał, Waldemann go uspakajał, konduktor się trząsł i
zawsze jakimś dziwnym trafem pan i pies przemycali się przez przejście na peron.
Akt kolejny dramatu rozgrywał się w samym pociągu, gdzie bezczelny gapowicz gniewnym,
a nie znoszącym sprzeciwu głosem wykrzykiwał na domagającego się biletu konduktora, że wnet będzie wyrzucony z
pracy za natarczywość w stosunku do dostojników państwowych (za jakiego Waldemann lubił się podawać). Parę razy
sztuczka się udała, w końcu jednak uciążliwy pasażer trafił do sądu, gdzie orzeczono wobec niego zakaz
korzystania z usług PKP. Nie oznacza to jednak, by zrezygnował on po tym fakcie z eskapad do Katowic. Wracał stamtąd
do Tych przeróżnymi samochodami. Życzliwych ich posiadaczy poznawał w katowickich lokalach. Pewnego razu w nocy
zamierzał powrócić w domowe pielesze, a tu jak raz żaden z przygodnych kompanów nie miał automobilu. Waldemann
zorientował się szybko, że przy sąsiednim stoliku baluje dyrektor śląskiego ZOO. Zaczął więc głośno opowiadać
współbiesiadnikom, że ma w domu dwie rzadkie małpy a nie będąc znawcą chętnie je tanio odstąpi. Dyrektor ZOO
zainteresował się, ale dowiedział się, że jeśli chce kupić małpy, to musi się zdecydować niemal natychmiast,
bo Waldemann rannym pociągiem jedzie do Berlina. Dyrektor zdecydował się, wsiadł za kierownicę swego DKW i
pojechali razem do Tych. Tu jednak czekało dyrektora wielkie rozczarowanie, ponieważ żartowniś przedstawił
zoologowi swoją siostrę i matkę mówiąc, że to o tych małpach mówił w restauracji.
Innym razem – rzecz działa się w ekskluzywnej podówczas restauracji
„Monopol” – poznał się Waldemar z dyrektorami czołowego niemieckiego potentata przemysłowego, a
jako że powrót do Tych znów stanowił problem, zaproponował sprzedanie im swego pakietu akcji tyskiego browaru. Wrażenie
sprawiał takie, że panowie uwierzyli na słowo i wyruszyli w drogę, by w gabinecie dyrektora browaru książęcego
sfinalizować umowę. Portier widząc elegancką maszynę wpuścił gości na teren zakładu. Pojazd podjechał pod
dyrektorską willę. Waldemann wprowadził swoich gości do gabinetu, poinformował, że idzie wydać dyspozycje służbie
i poszedł spać do swego domu. Gdy zjawił się prawdziwy dyrektor, długo nie mógł zrozumieć co intruzi robią w
jego gabinecie.
Nawet gdy nikogo nie udało się naciągnąć na podwiezienie autem, a taki wypadek
zdarzył się w roku 1937, żartowniś też dawał sobie radę. Wraz ze sławnym katowickim lekarzem nazwiskiem bodaj
Niebuhr i pewnym adwokatem postanowili wybrać się na przejażdżkę. Ponieważ żaden z nich autem nie dysponował,
Waldemann zdecydował, że zaraz samochód kupi, najlepiej mercedesa. Ruszyli więc do najbliższego autosalonu. Auto
trzeba było przecież wypróbować. Panowie długo debatowali czy wybrać się w stronę Krakowa, czy też Tarnowskich
Gór. Ostatecznie stanęło jednak na tym, że pojadą do Bielska. Oczywiście przez Tychy. Przejeżdżając koło
browaru Waldemann zaproponował piwko na kaca, co przyjęte zostało z wielkim uznaniem. Wstąpiono do "Parkowej",
która była wówczas elegancką piwiarnią. Kelner nie miał żadnych wątpliwości, że rachunek będzie uiszczał kto
inny, niż stały bywalec, toteż spokojnie przyglądał się, gdy ten zakomunikowawszy, że idzie do toalety,
najzwyczajniej się ulotnił. Prawnik i lekarz nie dość, że musieli uregulować rachunek, to jeszcze wracali do
Katowic pociągiem. Szofer z autosalonu nie miał bowiem najmniejszego zamiaru wieźć z powrotem „oszustów”.
Waldemann bynajmniej nie stracił swego tupetu wraz z nastaniem w Tychach Trzeciej Rzeszy. Niby wszyscy umieli po
niemiecku, ale był to język prosty, proletariacki. On zaś mówił scenicznym. Zaczął rozpowiadać, że z czasów
wiedeńskich zna się z samym Hitlerem – a rzeczywiście studiował w tym samym okresie – i w związku z tym
proponował rodzinom pierwszych aresztowanych powstańców śląskich, że za łapówkę powyciąga ich z gestapo. I
rzeczywiście, dzięki tupetowi choć bez układów raz czy drugi się udało. Waldemann wreszcie nie tylko żył po pańsku,
ale i miał gotówkę.
Ciężkie czasy nadeszły dla niego wraz z wydaniem rozporządzenia, że wszyscy
obywatele Niemiec muszą pracować. Waldemann uznał, że jego to nie dotyczy – grafowie przecież pracą się nie
hańbią. Burmistrz tyski, a raczej „Bürgermeister” był jednak odmiennego zdania i kazał żandarmerii
doprowadzić mieszkańca, by osobiście wręczyć mu nakaz pracy. Waldemann zrewanżował się pismem do kancelarii Führera,
w którym zapewnił Adolfa Hitlera, że jeżeli ma więcej takich burmistrzów jak ten tyski, wojnę ani chybi przegra.
Z perspektywy czasu widać, że rzeczywiście burmistrzów takich było chyba wielu. Hitlerowska kancelaria zaleciła w
odpowiedzi, nie jemu jednak lecz tutejszemu oddziałowi NSDAP, by przyjrzało się dokładnie Waldemannowi N. Wnet w
Tychach podjęto decyzję izolować natręta od społeczeństwa. Oznaczało to oczywiście Oświęcim. I tutaj droga życiowa
naszego bohatera dobiega końca. Znacznie szybciej nawet niż innych więźniów obozu śmierci. Waldemann N. do końca
swoich dni nie stracił jednak tupetu! Podczas obozowego apelu zrobił awanturę samemu Rudolfowi Hössowi, twierdząc,
iż zaszła jakaś idiotyczna pomyłka i jeżeli komendant nie chce być przeniesiony na front wschodni, ma go
natychmiast połączyć z Kancelarią Rzeszy. Takiej bezczelności w obozie zagłady nikt się nie spodziewał: szef
obozowego kommando przerażony, rzeczywiście więc zatelefonował do Berlina. Nie wiadomo co usłyszał w słuchawce,
pewnie jednak nic przyjemnego. Waldemann zaś wnet został stracony jako jedna z ofiar Oświęcimia. Jego styl życia i
tragiczna śmierć przeszły do lokalnej legendy. Matki-Tyszanki jeszcze przez wiele lat po wojnie napominały swoich
synów, gdy pierwszy raz przyszli do domu po „wygłupach“: „Żyj, żyj jak Waldemann, to i jak
Waldemann skończysz“.
Wyjęto z książki autorstwa
Peter Karl Sczepanek „Remniniscencje śląskie“, Tychy, 1999, w 14-tu rozdziałach, ilustracjach
I.Botora.
Bohater rozdzialu 10., Waldemar Nies.... (1882-1943), urodzony w Leschnitz, był bratem
mojej babci Walerii Sczepanek (1887-1954).
Trójkulturowość Śląska w latach 20-tych i 30-tych XX wieku prysnęła jak mydlana
bańka. Po jednej stronie tylko w jednym, po drugiej, innym językiem.
A jak zachowuje się „Tyski hrabia”, Waldemar Nies.... „walcząc”
żartobliwie o swój Heimat-Domowinę – przekonajmy się sami.
.
Innym razem – rzecz działa się w ekskluzywnej podówczas katowickiej restauracji
„Monopol” na ulicy Dworcowej – gdzie zapoznał się „tyski graf” z dyrektorami czołowego
niemieckiego potentata przemysłowego.