[ECHO ŚLONSKA]  [FORUM]  [SERVIS]  [ŚLONSK]  [RUCH AUTONOMII ŚLĄSKA]

« IMPRESSUM

KONTAKT

post@EchoSlonska.com

11_02/2003

ECHO ŚLONSKA

« nazot «


BAJKI NIE TEJ  BAJKI

CHOINKA

Od kiedy pamiętam zawsze chciałem być choinką. A nawet dalej. Podejrzewam, że kiedy tego sobie jeszcze nie uświadamiałem, chciałem być choinką, tą świąteczną pełną przepychu i frywolności, pełną blasku i powabu - czarując wokół gwiazdami, odsłaniając tajemnice.

Znając moją skrywaną miłość, starsi koledzy z podwórka pomalowali mnie pewnego, jakże pamiętnego i nie da się ukryć pięknego dla mnie dnia, olejnymi farbami, znalezionymi na śmietniku tuż za naszym domem. Kiedy oni stwarzali choinkę doskonałą, ja częstowałem ich cukierkami, które to niesłychane wtedy łakocie, były głównymi winowajcami cudu. Od tego dnia stałem się prawdziwą choinką, tym drzewkiem świątecznym przychodzącym w zimowe noce niczym św. Mikołaj z ciężkim worem prezentów. Nie zmieniła nawet tego stanu rzeczypóźniejsza kąpiel w rozpuszczalniku. Wszystko to trzymałem w tajemnicy, nie chwaląc się przed nikim. W zasadzie byłem normalnym chłopcem. Dopiero gdy przychodziło zimowe zrównanie dnia z nocą, zabierałem się do pracy. Tyle oczekiwań i rozdziawionych gębczekających na cud. Tyle tęsknoty za zagubionymi tajemnicami. Tak więc stwarzałem cuda hipnotyzując magią i mocą. Książka? Czekoladki ? Hulajnoga ? Lalka? Pieseczek ?... Pstryk, pstryk - proszę bardzo. Posuwałem się nawet do cudów prawdziwych. Nadzieja? Wiara? Miłość? ... Pstryk, pstryk - proszę bardzo. Jedynie św. Mikołaj kręcił głową. - Są granice - tłumaczył - których przekraczać nie trzeba.

Niestety miał rację. Jak to św. Mikołaj.

Zimową nocą nie wyruszam już w drogę. Nie chodzę po domach. Nie rozdaję uśmiechów, ani nawet ciepłych skarpetek. Sam wyczekuję cudu.

I kiedy tak rozmyślam i analizuję to wszystko, to dochodzę do wniosku, że chyba powinienem zostać jak nie kosmonautą to przynajmniej latawcem.

BAJKA GAUDIEGO

W targowy czwartek w mieście S. wykupiłem stragan i wystawiłem na sprzedaż swoje wiersze. Tuż obok mnie swoje obrazy wystawił nieznajomy mi malarz. Ludziska łaziły to tu, to tam, lecz nikt, dosłownie nikt, nie podszedł do mnie. Za to malarzowi szło znośnie. Pykając fajeczkę, uśmiechał się do okazjonalnych klientów i prowadził z nimi dysputy o niebie. Ja przeciwnie. Nerwowo paląc jednego papierosa za drugim, spoglądałem na przechodzących często spode łba, czasemw grymasie uśmiechu, kącikiem oczu łypałemna przepiękne panny, zatrzymujące się przy stoisku obok.

Dzień płynął leniwie. Słonko grało w chowanego z chmurkami. Z nudów, zrezygnowany, coraz częściej zacząłem obserwować pięknoducha obok, który machając kolorowym kwiatom na klombach, od czasu do czasu próbował sprzedać swoje obrazy. Kapryśni klienci mędząc krzywili nosamitowlewo,towprawo. Onjednak nieodmiennie swoimi oczami opowiadał im historie z bajek Gaudiego. Na mnie spojrzał tylko raz. Jakby chcąc mi pomóc, czy może pocieszyć. Wstrząsnęły mną jego oczy. Nie da się ukryć hipnotyzujące. Chciało by się je czytać wciąż i wciąż niczym książki de Mello'a.

Kiedy targ miał się ku końcowi, nie wiedzieć w jaki sposób malarz zniknął. Stragan, przy którym gościł,świecił pustkami. Nie wiem czy przysnąłem, gdy się pakował, czy może zamyśliłem się ( głęboko - jak to się mówi ), w każdym razie nie zauważyłem jego odejścia. Muszę przyznać jednak, że dosyć mnie to zafrapowało.

Z placu targowego schodziłem ostatni, nie dlatego że miałem nadzieję iż w końcu ktoś do mnie podejdzie czy nawet kupi jakiś - nie ukrywam - piękny wiersz, ale dlatego, że coś ciągnęło mnie do tego stoiska obok. Kiedy szybko się spakowałem - nie było z tym wiele roboty - przeszedłem na stragan obok. W pierwszej chwili niczego nie dostrzegłem, ale kiedy, nie wiedzieć dlaczego zawiedziony, chciałem odejść, zobaczyłem oparte o bok wiaty dość duże płótno. Kolorowy klaun z czapą ála Bonaparte melancholijnie spoglądał gdzieś ponad moje ramię. Nie myśląc co robię, nieporęcznie wepchnąłem obraz pod pachę i jak mi się zdawało, chyłkiem opuściłem plac targowy.

Po latach gdy gościł u mnie znajomy malarz, pokazałem mu mój "nabytek". Wielkie było jego zdziwienie(o moim osłupieniu nie wspomnę). Był to jeden z tych obrazów, które w tajemniczych okolicznościach zniknęły z jego pracowni. Wyjaśniając sytuację znajomy malarz zarzekał się, że w mieście S. nigdy nie wystawiał do sprzedaży swoich obrazów. Później paląc fajkę (!?) opowiadał mi jak to w różnych częściach świata (Austria. Australia, Kanada ... ) w galeriach, bądź u osób prywatnych, odnajdywał swoje obrazy. Wtedy to właśnie przypomniała mi się jedna z bajek Gaudiego, którą opowiadał pamiętny malarz. Do nieba artystów z chwilą powstania pewne dzieła trafiają, inne nie. Zdarza się też często, że ich doskonałe kopie pojawiają się z powrotem na ziemi, często w bardzo dziwnych miejscach. Prawdopodobnie jest to wina aniołów, które w wolnych chwilach psotami urozmaicają sobie żmudną pracę w urzędach niebiańskich.

OJCIEC

Tego wrześniowego wieczora wyszedłem na dach mrówkowca, w którym - z ciągłym zdziwieniem - ostatnio mieszkałem. Przede mną rozpościerała się panorama miasta, powoli kryjąca się w szarzyźnie zbliżającej się nocy. Z dumnie podniesioną głową rozglądałem się po okolicy. Mam syna. Mmmam syyyna. Już od godziny. I choć nigdzie nie było kolorowych rac ogni sztucznych, a szampan nie lał się galonami, świętowałem, czując, że pomimo wszystko miasto cieszyło się wraz ze mną.

Kiedy tak kiwaliśmy się - miasto i ja, poczułem na ramieniu dotyk ręki. Odwróciłem się niespiesznie. Przede mną stał wcześniej zmarły ojciec. Tak staliśmy sobie, jak mówią Anglicy "face to face", patrząc na siebie z pewnym niepokojem i niedowierzaniem. Dopiero po chwili, jakby na komendę padliśmy sobie w ramiona.

Przyciskałem go do serca łkając i śmiejąc się zarazem. On szeptał po cichutku moje imię. Kiedy się uspokoiliśmy dyndająco siedliśmy na skraju dachu. 

- Wiesz tato, mam syna.
- Yhm. Piękny jest.
- Widziałeś go ?

On jedynie spojrzał na mnie. W tym wzroku nie było zdziwienia, ani politowania. Była jedynie radość.

- No tak - rzekłem częstując go papierosem.

Paliliśmy w milczeniu, trzymając się za ręce. Nigdy tego nie robiliśmy. Ale teraz było to tak oczywiste i naturalne,że aż chciało sięlatać.

- Chcesz polatać ? - zagadnął mnie, wypuszczając ustami dym.
- Polatać ?
- Polatać.

Skinąłem głową. No tak, dlaczego właściwie nie. Jeszcze nigdy nie latałem z ojcem.

Tak więc stanęliśmy na skraju dachu, rozglądając się po otaczających nas iluminacjach miasta.

- To co lecimy ?
- Lecimy.

I polecieliśmy. Nurkująco głową w dół, a potem strzeliście w górę. Niczym dwa postrzelone żółtodzioby. Kreśliliśmy po niebie beczki, piruety, korkociągi, prześcigając się nawzajem. Mijając wieże kościoła,pomachaliśmy zdziwionym krukom, które niczym sowy z wybałuszonymi oczami kręciły łebkami śledząc bez aprobaty nasze powietrzne wygłupy. W pewnym momencie ojciec skierował się na północ. Lecąc za nim, próbowałem go wyprzedzić, chcąc pierwszy dotrzeć do celu. Dzisiaj jednak był on niedościgły. Zatrzymaliśmy się na wysokości trzeciego piętra oddziału położniczego. Przyklejając głowy do szyby patrzeliśmy na moją przewspaniałą żonę i małego. W półmroku nocnej lampki widzieliśmy jej zmęczoną i szczęśliwą twarz oraz małego w tobołku u jej boku. Spali.

Kiedy z powrotem wylądowaliśmy na dachu wieżowca, uścisnęliśmy się na pożegnanie.

- Nie wiedziałem, że potrafisz latać, tato.

On pokręcił jedynie głową z lekką dezaprobatą.

- Synu, a ciebie kto nauczył latać?

KUBA

Do pubu „KREKOT” trafiliśmy przez przypadek w pewien późnojesienny wieczór, uciekając przed pogodą, co to o niej Stachura swego czasu powiedział - "Wszystko jest poezją, ale bez przesady".

Pub mieścił się na rogatkach miasta przycupnięty w kamieniczce z lekka chorej na zapomnienie.

W środku panował półmrok. Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że sala była prawie pusta. Zmurszały barman, udając sowę, popijał piwo, klientowi śpiącemu na kontuarze baru. W rogu sali smutny kontrabasista męczył Waitsem.

Kiedy z żoną sączyliśmy winko, a przyjemne ciepło leniwie rozpływało się po naszych twarzach, przysiadł się do nas dziwny typ. Skrzyżowanie spóźnionego hapiesa z kowbojem. Paląc fajkę (!) z ciepłą ironią obserwował smutnegokontrabasistę,corusz,kątemoka,leniwie spoglądając w moim kierunku. Co jest ciekawe wcale nie czułem się speszony.

- O.K. ? - zagadał w pewnej chwili.
- Yhmm - odpowiedziałem inteligentnie

Muzyk dalej sączył swą zachrypniętą muzykę.

- Zatańczymy ?

Zgłupiałem. Pytanie nie było skierowane do mej żony, ale do mnie. Przerażony, z niedowierzaniem, wskazałem pytająco palcem na własną osobę. On, uśmiechając się kącikiem ust, przytaknął, wypuszczając przy tymw sposób dość zrezygnowany dym z ust. 

Sam nie wierząc we własne słowa, usłyszałem z moich ust, że tak, że dlaczego by nie.

Tak więc stanęliśmy na małym parkiecie ustawiając się bokiem do smutnego kontrabasisty. Zazwyczaj, kiedy tańczę z obcą osobą, jestem spięty. Tym bardziej teraz, gdy miałem zatańczyć z facetem (!). Czułem się zwinny niczym imadło. Jednakpokrótkiejchwili,pełenzdziwienia,że wszystko błyskawicznie mija, poczułem się dziwnie lekki. Opuścił mnie strach. Jakaś nieznana mi radość, zaczęła wypełniać moje ciało. Zaczęliśmy tańczyć. Niczym dwaj samce prezentujące swe wdzięki przed wybranką serca. Niczym dwaj wojownicy odstraszający wroga. Niczym szamani snujący opowieść o miłości i nienawiści, o braterstwie i samotności...

Nawet nie zauważyłem kiedy sala wypełniła się gośćmi. Przy stoliku najbliżej parkietu siedział Kubuś Puchatek popijający żółty soczek i gestykulujący jakąś historyjkę Krzysiu. Przy bilardzie w rogu sali męczył się Kierkiegord i Capra. Żona nie zwracając zupełnie uwagi na moje wyczyny taneczne, tłumaczyła coś Gandalfowi potakującemu śmiesznie głową. 

Odwróciłem się twarzą do mego tańczącego ze światłem partnera. Ruchem oczu pytająco wskazałem mu salę. Jedynie fikuśny uśmiech rozstrzelił mu gębę. No tak, no cóż. Tańczyliśmy dalej. Tańczyliśmy.

Do czasu.

NIE BO

Kiedy porządkowałem papiery zostawione przez mego brata, natknąłem się na następujący fragmencik o Arkadii. "Arkadia. Tak. Jeśli masz mieszkanie, to przez prosty zabieg zawieszenia na drzwiach, na przykład łazienki, kartkiz napisem ARKADIA - będziesz ją miał .Albo na drzwiach kuchni.(...).Gdy jednak nie możesz zdecydować się, gdzie ją umieścić, proponuję zawiesić kartkę na drzwiach wejściowych do mieszkania. Tym prostym sposobem rozciągniesz Arkadię na wszystkie jego pomieszczenia. Jeśli zaś kochasz ludzi, zawieś kartkę na drzwiach domu, w ten sposób obdarzysz wszystkich sąsiadów. Gdy to nie wystarczy - skorzystaj z bram miasta(sposób godny polecenia tym bez mieszkań)(...)."

Paląc papierosa zastanawiałem się nad dywagacjami nieobecnego brata. Nie powiem, żebym mocno deliberował. W rzeczywistościkrowimwzrokiemomiatałem spękany sufit, wypuszczając ustami nieforemne kółka dymu papierosowego. I nagle zaświtało w mojej niemądrej głowie - Czemu nie. - Dlaczego by nie? - zwróciłem się głośno do klowna wiszącego na ścianie.

Wziąwszy plan miasta, policzyłem główne drogi wjazdowe i czarnym, grubym flamastrem na ośmiu kartkach brystolu wykaligrafowałem piękny napis ARKADIA.

Na drugi dzień, późnym popołudniem, z lekkim przestrachem, wsiadłem na rower i ruszyłem na rogatki miasta. Kiedy przykleiłem klajstrem introligatorskim ostatnią kartkę, ruszyłem do centrum. Zatrzymałem się przy pierwszej kafejce. Popijając winko pod parasolem, obserwowałem otoczenie. Na pierwszy rzut oka nic się nie zmieniło. Większość kamieniczek nadal była brudna i obszarpana. Ludzie w swych biednych okryciach nadal spieszyli się, próbując dogonić uciekający czas. Nic się nie zmieniło. A jednak. Różnica jakaś była. Najpierw nie wiedziałem jaka. Ale przeczuwałem, że coś jest nie tak. Dopiero przy drugim papierosie zrozumiałem. Strach. Znikł. Nie tylko u mnie. Zachowanie innych świadczyło, że znikł on u wszystkich. Ból pozostał (sprawdziłem to przypalając sobie papierosem palec), ale strach ulotnił się. Miałem wrażenie, że odpadła od nas jakaś kalna błona. Rzeczywistość stała się jakby bardziej realna. Świetlistsza. Czy może jeszcze bardziej inaczej.

- No i jak? - posłyszałem tuż obok znajomy głos brata.

Patrzyłem na niego robiąc coraz bardziej śmiesznie duże oczy.

- No jak, proste nie ?

Chwyciłem go za dłonie, ściskając je, jakby miały za chwilę zniknąć.

- Wystarczy tylko tyle !? - wydukałem drżącym z przejęcia głosem.

- Tylko tyle. No prawie. Musi to zrobić jednak każdy - odpowiedział z tym swoim pięknym uśmiechem schowanym w kącikach ust.

- Muszą to zrobić wszyscy. Wtedy się skończy, czy raczej zacznie.
- Czyli nie jest to takie proste.
- Proste, ale nie takie łatwe. Ale nie przejmuj się. 

Stanie się.

- Szybko?
- Z mojej perspektywy błyskawicznie.
- Mogę tu zostać?
- Hmm. Mógłbyś, ale idzie deszcz.

Faktycznie niebo z nagła ściemniało, a pierwsze potężne krople uderzyły w parasol...

KUSZENIE

Kiedy późnojesiennym wieczorem wracałem pospiesznie do domu, ze spotkania literackiego, na którym honorowym gościem był angielski prozaik i poeta Brian Paten, ztonącej w mroku bramy wyskoczyło z nagła dwóch młodych ludzi. Stanęli przede mną na deszczu niczym dwa zagubione ptaki. Kiedy chciałem ich wyminąć poczułem nagle rozrywający ból w brzuchu. Piorun przemknął przez całe moje ciało, rzucając mnie na kolana. Od tej chwili widziałem wszystko jak na zwolnionym filmie. Do tego trzeba dodać kiepskim filmie. Klęcząco, gdzieś poza mną,dostrzegłem jak jeden z napastników wyciera skrwawiony nóż o moje ramię. Potężny bucior drugiego z napastników koszącym lotem myśliwca walnął mnie w szczękę, rzucając głową niczym piłką od bilardu w ścianę budynku. Następujące po chwili wdeptywanie w chodnik przypominało mizachowaniemegodwuletniegosynka próbującego wdeptać w piasek bzykającą muchę. Wyładowawszy energię splunęli w moją stronę i spacerkiem niespiesznie odeszli w głąb uliczki.

Leżałem martwy. Nieruchomo przerażony. Drobniutkie krople deszczu kleiły się do mych oczu. Powoli przede mną materializował się pięknybłąd młodzian odziany w długi ciemnozielony prochowiec. Zeskoczywszy z niewidzialnej rampy ukląkł przy mnie kładąc ręce na mojej głowie.

- Nie żyjesz - stwierdził.
- Chyba tak.
- Na pewno. Umarłeś uderzając głową w mur.
- Kim jesteś?
- Aniołem. Nie leż tak, wstań.

Poczułem się jak dawniej, mogłem rzeczywiście wstać, ale leżałem dalej.

- Archanioł Rafał?

- No nie. Żeby mnie porównać z tym niemrawym głąbem. Jestem tym, który niesie światło. Tamci nie przybyli. Niemają czasu-durnie.Przyszedłem tylko ja, który rozumie potęgę wszechrzeczy. Przyszedłem cię zabrać.
- Ale dlaczego!? Nie zrobiłem nic złego
-Nie chcesz pójść za mną do królestwa mego?

- ...

- Ci dwaj, których spotkałeś, zrobili to po raz pierwszy. To ty jesteś winny ich głupiej i niemądrej zbrodni. Ponosisz odpowiedzialność za ich zejście w stronę mroku. Twoja głupota i bezmyślność, chodzącego z głową w chmurach. Brak odpowiedzialności, pycha, zarozumiałość ... - mówił to ze smutkiem w głosie i co najdziwniejsze z jakimś tam bólem.
- Daj mi jeszcze jedną szansę.

Spojrzał na mnie najpierw zdziwiony a następnie lekko rozbawiony.

- Jak poeta poecie? - zaproponował.

Przytaknąłem.

- Zatem idź - co powiedziawszy zniknął.

Zbliżałem się bardzo ostrożnie dociemnejbramy domu. Nagle wyskoczyło z niej dwóch młodzieńców. Zdążyłem dostrzec błysk ostrza. Ten kurewsko ostry ból znowu eksplodował w moim brzuchu...

VIVIEN

Noc była z tych smolisto mgielnych. Jechałem właśnie przez Las Broceliande moją nową laguną, którą wybrałem nie dlatego, że był to najlepszy samochód w swojej klasie, ale z powodu nazwy - pięknie było poruszać się laguną. Zatem jechałem moją nową czarną laguną, sunąc dostojnie szosą przez dziwnie ponury tego dnia las i słuchając z kompakta przepięknej trąbki z "Dzieci Sancheza", kiedy na poboczu drogi dostrzegłem kruchą postać, w dość niedbały sposób machającą ręką w znanym wszystkim geście autostopowicza. I choć nigdy - no prawie nigdy - nie biorę okazji, kiedy minąłem tego spóźnionego piechura, noga mimowolnie nacisnęła hamulec. Z lekkim zdziwieniem spoglądąłem we wsteczne lusterko. Niezbyt spiesznie, jakby z wielkim przekonaniem, że będę na nią czekał, nieznana mi osoba, skierowała się w moją stronę.

Kiedy otwarła drzwipoczułemsięnieswojo. Była to elektryzująca fala, która wdarła się do kabiny samochodu niczym wybuch światła. Zaparło mi dech w piersiach. Czułem się jak smarkacz na pierwszej randce ( nie powiem było to piękne uczucie). Nie pytając gdzie jadę, przepiękna usadowiła się wygodnie obok mnie na przednim siedzeniu.

- Ładna trąbka - przywitała się nieznajoma, wskazując podbródkiem odtwarzać kompaktowy.

Ruszyłem. Zaczarowany. Oniemiały.

Jechaliśmy w milczeniu. Całą swoją moc wykorzystywałem, aby oprzeć się miotającej potrzebie spojrzenia na pasażerkę. Pragnienie było wszechogarniające. Potrzebowałem tego jak powietrza. Oczywiście mógłbym prowadzić samochód i chłonąć jej obraz, rozkoszując się nieprzerwanym patrzeniem w jej doskonałe - w każdym razie dla mnie - twarz, ramiona, piersi, kibić, nogi itd. itd.

Patrzyłem jednak przed siebie. Doskonale wiedziałem,żeonawiedziała.Małotego, doskonale wiedziałem, że ona wiedziała, że ja wiedziałem. W tym miejscu moglibyśmy już przestać. Co się miało stać niech się wydarzy.

Jechaliśmy jednak dalej w milczeniu. Po chwili skręciłem z głównej drogi i wjechałem w boczną. I choć nigdy tu jeszcze nie byłem, wiedziałem, że zaraz pojawi się jezioro. Myślałem jednak, że wyspy i zamku nie zobaczę. Myliłem się jednak. Kiedy podjechaliśmy,zamek lśnił wewnętrznym światłem. Nie zwolniłem nawet. Po lustrze wody, niczym po płycie lotniska, podjechaliśmy pod główną bramę. Kiedy przejeżdżaliśmy pod nią, nawet nie obejrzałem się po raz ostatni do tyłu.

Zawsze myślałem, że będę mądrzejszy, czy może tylko silniejszy od Merlina. Cóż. Vivien udowodniła, że byłem w błędzie.

ŚNIEG

Zaczęło padać w późno listopadowy wieczór. Nic wielkiego. Po prostu wczesny śnieg. Na dworze było pomiędzy minus jeden a minus dwa stopnie, więc dlaczego by nie.

Rano gdy wychodziłem do pracy jeszcze sypało. I choć śnieg był jakby trochę nieśmiały, a płatki drobniutkie jak kaszka manna, trochę się go już nazbierało, pokrywając równą warstwą chodniki, drogi i dachy. Co ciekawe jakoś nikt w pracy nie wspominał o śniegu, nikt nie komentował tegobądź co bądź jesiennego wyczynu. W południowych wiadomościach radiowych sprawę śniegu również jeszcze przemilczano.

Burza (chciałoby się powiedzieć śniegowa) rozpętała się dopiero w wieczornych wiadomościach telewizyjnych. Stacje telewizyjne przekazywały sobie obrazy z wszystkich części świata. Wszędzie sypało. W Skandynawii i w Egipcie. W Australii i Brazylii. Wszędzie.

Jajogłowi zebrani w studiach telewizyjnych w uczonym bełkocie rozkładali bezradnie roztrzęsione ręce. Pojawiały się co bardziej błyskotliwsze teorie, ale nie wiadomo skąd biorący się śnieg, nic sobie z nich nie robił. Padał dalej. Po dziesięciu dniach światowy transport został w zasadzie wstrzymany, kursowały jedynie statki i promy wodne. Po czasie powoli zamierały wszystkie instytucje i zakłady pracy. Pod koniec grudnia nie działało już nic. Śnieg przykrył już prawie wszystko. 

Z piętnastego piętra mego mieszkania rozpościerał się dość dziwny widok. Biała pustynia, na której widniały nieopodal czubki dwóch wieżowców i majacząca w oddali kopuła wieży kościelnej, rozciągała się po kres horyzontu. Z sino-szarego nieboskłonu sypało niestrudzenie dalej

Po pierwszym szoku, spowodowanym nowymi realiami, życie się uspokoiło. Jakby spowolniało, ale i nabrało innego wymiaru. Częściej niż zwykle spotykaliśmy się ze znajomymi i rodziną. Na wszystko było więcej czasu. Sąsiedzi z niższych pięter przychodzili od czasu do czasu popatrzeć co się dzieje i jak to "teraz" wygląda, powoli tracąc zainteresowanie śmiesznie sypiącym śniegiem. Rozmowy towarzyskie obracały się wokół organizowania żywności i oznakowania tuneli łączących swym labiryntem wszystkie domy i osiedla. Jeden z sąsiadów utrzymywał, że od kilku dni żywi się tylko śniegiem i o dziwo nie czuje głodu. Inni również potwierdzilifantastyczne odczucia sąsiada. Pewnego razu znajomy zachłyśnięty opowiadał o metrze, które samoistnie przekształciło się w potężny zwierzyniec. Obiecaliśmy mu solennie, że się tam wkrótce wybierzemy.
Czterdziestego dnia wyszedłem na balkon. Śnieg podszedł pod moją balustradę. Była noc. Opatulony w puchową kurtkę paliłem ostatniego uchowanego papierosa. Kiedy skończyłem palić poczułem,żecośsięzmieniło.Nadbiałą ciszą świeciły przepięknie skrzące się gwiazdy. Zachłyśnięty widokiem, dopiero po chwili zrozumiałem, że przestało padać. Przestało padać. Skończyło się. Było pięknie. Trochę śniegu, a tak ładnie.

Krystain Gałuszka

Dalsze texty autora: http://gall.terramail.pl


 

 


« zurück «

[ HOME ] [ INDEX ] [ FORMAT-A4 ] [ ARCHIV-2002 ] [ SUCHEN ]