WIDOKI
SZKOŁA
* * *
więc pytasz ciągle
- cóż najlepszym światłem
dla człowieka mroku
odpowiadam niezmiennie
- ciemność
Nie byłem uczniem pilnym. Bo pierwsza szkoła, do której chodziłem też nie była pilna. Różne rzeczy i wydarzenia pamiętam
z mojej budy. Tylko nie wiem czy najważniejsze. Z racji tego, że byłem postrzegany jako rozgarnięty, często na lekcjach biegałem po
papierosy dla nauczycieli, albo po mięso, które później zawoziłem im tramwajem do domu. (Kto wtedy żył, wiedział, jak piękną i
niemalże magiczną sprawą był zostawiony pakuneczek w sklepie mięsnym.) Byłem GOŚĆ. Miałem prawo wyboru. Zawsze wybierałem kogoś z
klasy do towarzystwa. Byłem głupi. Zawsze wybierałem chłopców, a nie dziewczyny. Byłem zatem nieśmiały. W czwartej klasie z nudów
zasypiałem na lekcjach, a rodzice byli wzywani do szkoły i karcono ich za sytuację w rodzinie, że niby w domu nie mogę spać.
Podejrzenia były straszne. Ale to nauczyciele pili. Mieliśmy nauczyciela tzw. „wuefu” – dzisiaj nazwalibyśmy to
lekcjami kultury fizycznej – który (a bywało to nierzadko) znikał na pierwszej lekcji w barze piwnym, a my karnieprzekazywaliśmy
sobie boisko i na okrągło rżnęliśmy w piłę. Nauczyciel nie pojawiał się już do końca dnia. Pięknie było. A kto nie pił, miał
innego hopla w głowie. Matematyczka była w stanie tępawym uczniem tłuc o tablicę. Chemiczka też. Fizyczka nie potrafiła rozwiązać
zadania z podręcznika. Geografka, to w ogóle temat na powieść. Na szczęście poloniści robili co mogli. Ale w mojej klasie nie dużo
mogli. Cóż.
Ta moja pierwsza buda powinna była mnie nauczyć – jak się uczyć. Ale nie zrobiła tego. Dużo rzeczy nie zrobiła.
Pierwsza szkoła, do której chodziłem była.
Druga była trudna, między innymi z tego powodu, że chodziłem do pierwszej. Ale również dlatego, że sama miała kłopoty
z samą sobą. Ale zawsze będę ją wspominał z sentymentem. Tam w czwartej klasie, poznałem moją przeuroczą żonę. Przez trzy lata
mijaliśmy się, ale dopiero w klasie maturalnej przeszyła nas słynna strzała, która trzyma nas do dzisiaj. I – co jest nieustającym
cudem - trzyma coraz bardziej.
I w końcu studia. Dobry Boże. Kto wtedy nie studiował, ten nie jest w stanie uwierzyć.
A teraz uwaga - po tym wszystkim zostałem nauczycielem.
Jakże dużo się wtedy nauczyłem, dzięki uczniom oczywiście. I tylko dzięki nim.
W końcu szkoła to szkoła.
Na szczęście dla uczniów i nauczycieli już nie ma mnie w szkole.
KOŚCIÓŁ
* * *
w moim św. mieście er
u wawrzyńca
w ciemnej nawie bocznej
babulinka przetacza szeptem
paciorki zmęczonego różańca
być może jest jak ten atlas
- spękane sklepienie
gotyckiej świątyni
podtrzymuje na swych
pochylonych plecach -
być może
krzyżowe sklepienia
na swych połamanych barkach
dźwigają ciężar jej modlitwy
być może
gildia
budowniczych świątyń
nie zadaje pytań
nie szuka odpowiedzi
gildia
budowniczych świątyń
robi swoje
Jestem katolikiem. Nie, jak tylu moich wspaniałych przyjaciół protestantów, żydów czy ateistów. Jestem katolikiem.
Jak mój ojciec, ojciec mego ojca i jego ojciec. I gdyby była to tylko tradycja, jadłbym na wigilię karpia, moczkę i makowki i chodził
na pasterkę. Ale ja też jem karpia, moczkę i makowki na wigilię i chodzę na pasterkę. I nie jest to tylko tradycja. I nie jest to
kwestia przestrzegania sakramentów, ilości popełnianych grzechów, czy sprawiedliwej postawy chrześcijańskiej.Nie jest to kwestia
noszenia krzyża i ciągłego świadectwa wśród innych. Jest to kwestia świadomości. I cokolwiek zrobię – dobrego i złego, wiem,
że stoję ciągle przed Bogiem. A Bóg patrzy na kościół, który buduję w sobie i wokół. „A kto jest bez winy, niech rzuci
kamieniem” Nie rzucam. Zbieram je i robię swoje. Bóg też nie rzuca i zrobi swoje. Winnetou (kto dziś pamięta, tego czerwonego
brata) nawrócił się, kiedy słyszał południowe bicie dzwonów na „Anioł Pański”. Ja nawracam się ilekroć wejdę do kościoła.
Najlepiej starego. I nie muszę się modlić. W każdym z nich nagromadziło się tyle modlitw, że niemalże je słyszę. Siedzę sobie
cichutko i pokorniutko, z otwartymi szeroko oczami lub półprzymkniętymi, albo zamkniętymi i słucham. I słucham. I słucham.
Mój kościół to siostry i bracia moi. Którzy byli przede mną, są teraz i będą po mnie. Którzy deptają ciągle tę
samą ścieżkę do świątyni, do pracy, do domu, do świątyni, do pracy, do domu... Którzy nie rzucają kamieniami, a tylko używają
ich jako budulca. Którzy codziennie terminują na placu budowy u Boga, ćwicząc znaczenie słów: przebaczenie i miłosierdzie. Którzy
wiedzą jak Paweł z Tarsu, iż trwają wiara, nadzieja, miłość, te trzy: z nich zaś najbardziej miłość. Którzy wierzą, że mogą
zostać jak Józef, Maryja i Jezus – świętą rodziną.
Mój kościół to kościół pod wezwaniem św. Wawrzyńca - opiekuna biedaków (a któż nim nie jest?) – w Wirku.
Neogotycka świątynia, która już dawno miała się rozpaść. A która trwa i trwa, i ma się coraz lepiej. To w tym kościele był
chrzczony mój ojciec i moi synowie. To w tym kościele dostrzegłem dziedzictwo, które zostawili nam nasi ojcowie. I był to prawdziwy cud.
BIBLIOTEKA
Słów modlitewnych kilka do św. Wawrzyńca
niech święte bramy bibliotek pozostaną święte
w każdym mieście wsi i przysiółku
niech żywioły
a przede wszystkim nierozumny człowiek
nie czynią szkody
niech twoje święte bramy
pozostaną ciągle otwarte
dając schronienie rozumnym
przed żarem słonecznym i śniegiem
przed na wietrze falującym nieporozumieniem
i niech ścieżkiprowadzące do bram
są wciąż na nowo deptane
a bibliotekarzom wybacz
smutek stojących na straży czasu
a szaty ich niech pozostaną szare
a ich puste pełne ręce
niech będą jak od deski do deski
nieprzebyte przestrzenie
gdzie gwiazdy na zawsze
pozostaną białe
a trawa zielona
Psyches iatreion (z grec. sanatorium dla umysłu) – głosił napis na portalu Biblioteki Aleksandryjskiej, najbardziej
znanej, ale nie najstarszej biblioteki świata starożytnego. A najpiękniejsze w tym wszystkim jest to, iż minęło kilka tysięcy lat i
nic w treści wykutego w kamieniu hasła się nie zmieniło.Trochę zmian zaszło w formie gromadzonych zbiorów bibliotecznych, to jest nośnika,
na którym zapisywano przechowywaną i udostępnianą myśl ludzką. Na początku były to wypalane gliniane tabliczki, następnie papirus,
pergamin, papier, taśma magnetyczna i w końcu nośniki cyfrowe. Ale idea została ta sama. I nieważne czy gmach biblioteki przypominał w
formie świątynię, czy był to pałac patrycjusza lub magnata, czy zwykła wiejska izba, albo nawet prozaiczny autobus, było to i ciągle
jest swego rodzaju prawdziwe sacrum ludzkości. Czyli uświęcone miejsce. Najwspanialszy wynalazek ludzkości, bez którego żadna
cywilizacja nie miałaby szans powodzenia. Specyficzna katedra budowana przez myśl i dla myśli. Cegła po cegle – jedna przypominająca
ledwo co obrobiony kamień, inna finezyjnie dopracowana pokryta bogatym zdobieniem, jeszcze inna mająca formę i ciężar wielkiej płyty.
Z mozołem – każda z nich – układana, doklejana, a czasem tylko pozornie składowana. Wszystkie jednak powiązane
niewidzialnym spoidłem, a każda pochylona w sobie, składająca hołd wszystkim sąsiednim. Z czego wyrasta swoista Wieża Babel. Czasem
dosłownie. Pokorny szept języków zaklęty w kodeksach, budujący nieustającą pieśń. Pieśń silniejszą niż dźwięk trąb jerychońskich,
mogącą powalić góry lub wysuszyć morza. Mogącą również unieść człowieka w kosmos. Niejednokrotnie będąca sama w sobie doskonałym
tematem na nową pieśń, jak w utworach J. Borhesa, notobane ociemniałego bibliotekarza, który jak L. Beethoven, doskonale poruszał się
w swoim ukochanym labiryncie, czy tekstach kongenialnego erudyty i naukowca U. Eco.
Jakże często niestety bywało, iż biblioteki niszczono, burzono, a księgozbiór na ogół palono. Czasem dla chwały,
czasem ze zwykłej głupoty, czyli barbarzyństwa. A czasem przez zwykły przypadek. I działo się tak pod każdą szerokością
geograficzną, aby nikt przypadkiem nie czuł się bez winy. Niestety i w naszym ogródku zdarzały się akty barbarzyństwa – jakże
byłem zdziwiony, że nikt nie był w stanie odpowiedzieć, co się stało z księgozbiorami niemieckich publicznych książnic tak zacnych
grodów górnośląskich jak Bielsko, Cieszyn, Racibórz, Katowice, Gliwice, Bytom itd.Na ten temat nie pojawiła się żadna książka, żadne
opracowanie naukowe, nie powstał żaden artykuł. Na przezacnym uniwersytecie w Katowicach (Wydział Historii lub Katedra
Bibliotekoznawstwa) nie powstała żadna dysertacja w tym temacie, choć w niejednej pracy troskliwie pochylano się nad problemem książki
w Niemieckiej Republice Demokratycznej. W obecnych polskich bibliotekach publicznych tych zaiste wspaniałych grodów na ten temat nie wie
się zupełnie nic. Zatem cisza. Pompeje zniknęły pod lawą. Pewnie tamta książka niemiecka była zwykłą prostacką nic nie wartą
makulaturą. Ale co tam książka. Wtedy dostało się nawet temu faszyście z bożej łaski kompozytorowi R.Wagnerowi.
Na szczęście biblioteki jak choroba zawsze wracały. I niech nikt się nie łudzi, że nie będą wracały. Zawsze będą
tym uświęconym miejscem, katedrą, oazą wolnego, nieskrępowanego świata myśli. Bo jak mówi polski noblista Cz. Miłosz ”Ty, który
myślisz o nas: żyli tylko złudzeniem. Wiedz, że nigdy nie zginie nasz ród. Ludzi Księgi”.
W filmie „City of Angels” amerykańskiego reżyseria Brada Silberlinga aniołowie żyją wśród nas, tylko nie
możemy ich dostrzec naszymi ułomnymi ziemskimi zmysłami. Jest jednak miejsca, w którym te nieziemskie istoty przebywają, kiedy nie wypełniają
swej misji. Tym miejscem jest oczywiście biblioteka. Najprawdziwsza ojczyzna aniołów.
Jakże zazdroszczę tym wszystkim pracownikom bibliotek.
Jakże zazdroszczę sobie.
POEZJA
* * *
poeta nie musi się znać na stolarce
ani nawet na geografii
o fizyce współczesnej
czy robieniu pierogów nie wspomnę
nawet nie musi się znać
na ortografi - i czy jest lub nie
może ale nie musi
poeta nie musi się znać
na odpowiedziach
a tym bardziej
wbrew powszechnemu przekonaniu
na stawianiu pytań
obca może mu być
wiedza konstrukcyjna
czy teoria literatury
(a i lepiej że nie ma o niej
żadnego koloru pojęcia)
literat powinien
poeta nie
jedyne na czym musi
to na kamieniach i piasku
i na niczym więcej
Jestem poetą. Należy przyznać, iż wyznanie to kosztowało mnie sporo wysiłku. Bo napisałem to z niejaką dumą, ale i zakłopotaniem,
czy nawet wstydem. A może i również ze zdziwieniem, bo to chyba mowa o kimś innym.
Jestem poetą. To znaczy kim? Najbezpieczniej byłoby odpowiedzieć, że osobą piszącą wiersze. Tak jak szewc jest osobą
robiącą buty. Zatem co z tego wynika. Nic. Robota jak każda inna. Tyle że artystyczna. I tu dopiero zaczyna się taniec siedzącego w
ciemnościach. Bo zarówno poeta jak i artysta mają konotacje pozytywne – osoby wiedzące i czujące lepiej, subtelniej, gdzieś na
skraju boskości, a zarazem terminy te wyzwalają odczucia dość pejoratywne – znaczące tyle co wariat, głupek, nieudacznik. Ale
jak tu być artystą na początku XXI wieku, kiedy poprzednie stulecie całkowicie przenicowało sztukę. Arcydzieło malarskie zderzyło się
z białym płótnem, idealny wiersz odbił się od białej niezapisanej, kartki, utwór muzyczny zrównał się najpierw z kakofonią
chaotycznych dźwięków, a następnie z ciszą, itd. Później poczynania awangardy zwariowały. Sztuka zamiast budować stała się siłą
destrukcyjną.
Najpierw niszczącą sama siebie, a następnie wszystko dookoła. Bo kiedy zjadła własny ogon zaczęła uderzać byle
mocniej i byle głośniej. A kiedy słuch i wzrok zgromadzonej gawiedzi stępił się, artyści, tak zwani koryfeusze sztuki, uderzali
jeszcze mocniej i jeszcze głośniej niż poprzednio. Stając się w końcu bardziej operetkowymi bokserami, aniżeli pomazańcami. Sacrum
zostało utopione w szczynach idiotów i gównie prostytutek. Tak jak wcześniej, bez większego rozgłosu profanum zostało najpierw zgwałcone,
a później wdeptane w chodnik. I tak narodził się postmodernizm, czyli czasy postsztuki (momentami wybitnie błyskotliwej – jak
jasna cholera).
Tak więc jestem poetą. Niepoetycki z jednej strony i z drugiej strony też niepoetycki. Czyli bardziej niepoeta niż poeta.
Jednak po tej nawałnicy XX wieku na szczęście została jeszcze strona środka.Chowam się tam, chcąc od czasu do czasu odetchnąć
inaczej, czyli od nowa po staremu. Czyli inaczej. Po staremu.
Zatem jestem poetą. Układam wiersze ze słów, jak najbardziej stroniąc od wszelkiego rodzaju tak zwanych środków
artystycznych, choć czasem wpadam w balkon pętli, czy inne artystyczne bełkocenie. Język niemalże niepoetycki, bardziej proza zbliżająca
się do granicy banału, w swojej strukturze przypominająca mowę potoczną. A wszystko po to, aby gdzieś tam na drugim planie, trochę
nieśmiało i jakby mimochodem, pojawiła się, początkowo zupełnie niewidoczna, zamyślona buzia poezji z jej rozżarzonymi, szeroko
otwartymi oczami. Aby czytelnik uśmiechnął się podczas czytania tym swoim uśmiechem wewnętrznym, uwalniającym uśpione do tej pory
budujące fluidy, które wtedy, w znany sobie sposób, zaczynają powolutku spływać po kręgosłupie, sącząc się ożywczo do całego
ciała. Tyle teoria.
Praktyka, jak to praktyka. Praktykuje często jak praktykant (miała być raca świetlna, a wyszła graca, jak to na ogół
bywa).
Układam mur z wierszy. Katedra potrzebuje każdego budulca. Ten nie jest taki zły. A kto wie, czy nie najlepszy.
I jeszcze zasadnicze pytanie, na które poniekąd odpowiedź padła powyżej – Co to jest poezja?
Poniekąd. Moja katedra. I moje pogmatwanie. I moje zmartwychwstanie.
Poniekąd nie ma na takie pytanie odpowiedzi.
* * *
już dawno mi się nie zdarzyło
oj dawno i chyba na wiosnę
ale dzisiaj o szóstej rano
w moim mieszkaniu w bloku
o którym mówią mrówkowiec
może dlatego że pełno w nim
mrówek faraona
a czemu one faraona
nie wiem - może przyszły z piramid
co byłoby jakąś tam pociechą
ale niech to
więc w tym moim mieszkaniu
a dokładnie w kuchni
kochałem się znowu bez pośpiechu
z szymborską...
po wszystkim zapaliłem papierosa
nie żeby coś utrwalić albo rozpamiętać
ile z ciszy która przyszła ze wszystkich stron
zaciągałem się powoli
słysząc trzeszczenie tytoniu
i opór klejonej bibułki
słysząc wiatr
wiejący gdzieś daleko w górach
co było oczywiście niemożliwe
bo przecież cisza
po papierosie przyszła pora na herbatę yunan
w zwyczaju barbarzyńców z cukrem
w sumie nie wiem jak i po co o tym
te moje kilka banalnych słów
może z zazdrości
a może z zachwytu
a może
co jest najbardziej prawdopodobne
z tej trzeciej środkowej strony
KATEDRA
Europa
mityczna arkadia
miodem i mlekiem
zlana krwią
może poświęcona
(ale żeby aż tak)
wielka jak świat
a taka mała
delikatna
tak odmienna
i sprzeczna
tak szalona
może szaleństwem
starej wariatki
w różowym ortalionie
jakby uspokojona
albo zasypiająca
albo
co jest najbardziej
możliwe
okrzepła
i choć nic z tego
patrząc na te jej
nieustanne
wygłupy
ten pomysł
wydaje się być
najlepszy
Śląsk obecnie leży w granicach Polski. Od kiedy pamiętam zawsze tak było. Państwo polskie towarzyszyło mi ze swoją
historią, legendami i mitami, ze swoją walką i wielkością, ale również ze swymi upadkami i momentami przerażającymi. Przepiękny język
i kultura polska była zawsze ze mną. A koncepcja Królestwa Obojga Narodów, choć narodów było całe mnóstwo, była jak balsam, jak
idea niosąca pokręconą duszę ludzką do gwiazd. Być może ta idea uwiodła Wojciecha Korfantego, czy jak chcą Niemcy Adalberta
Korfantego i całą elitę powstańczo – plebiscytową. Bo przecież nie mógł to być poziom cywilizacyjny mieszkańców Polski, który
delikatnie mówiąc odbiegał znacznie oddużo wyższych standardów europejskich, czyli śląskich. Być może. W końcu jednak stało się.
Cały Śląsk wrócił (cokolwiek oznacza ten termin) do Polski po II wojnie światowej. Jednak udowadnianie, iż ziemie te zawsze były
polskie, w związku z czym wróciły one do macierzy, jest zwykłym nadużyciem. To tak jakby przekonywać, że ziemie utracone również wróciły
do macierzy (tylko jakiej?). A jeżeli nie, to mamy do czynienia z filozofią Kalego. Z drugiej strony udowadnianie, że ziemie te są
niemieckie i powinny zostać przyłączone do Niemiec, jest dokładnie taką samą brednią. Obecny stan rzeczy jest konsekwencją sytuacji
politycznej, która zaistniała po ostatniej wojnie światowej. Jeżeli rozpętuje się szaloną wojnę i przegrywa ją się z kretesem,
należy ponieść tego konsekwencje. Gdyby hitlerowskie Niemcy wygrały tę wojnę nie byłoby tematu. Rozumiem, że to boli (Niemców), ale
taka jest rzeczywistość. Podpisano układy międzypaństwowe i koniec. Na dzisiaj oczywiście. W niedalekiej już przyszłości, miejmy
nadzieję, oba państwa – Niemcy i Polska – będą w Unii Europejskiej (gdzieś tu obija się idea Korony). I rozwiązanie to
dla Śląska jest najlepsze. Za sto lat lub dwieście może być inaczej. Teren Śląska może należeć dajmy na to do Chin lub Iranu. Lub
innego tworu państwowego. Kto to wie. Ale sytuacja na dziś, na szczęście jest taka jaka jest. Jednak ciągłe udowadnianie na siłę, że
te kilkaset lat wpływów germańskich są nic nie znaczącym fragmentem dziejów tej ziemi jest w istocie rzeczy zabawne.
Fakty są nieubłagane. Przez te kilkaset lat była prowadzona permanentna germanizacja tych ziem. I należy przyznać dość
skuteczna. Nigdy jednak żywioł niemiecki (cóż za ciekawa figura literacka) nie eksmitował ze Śląska w trybie pilnym kilku milionów
Polaków. Nie można jednak tego powiedzieć o Polsce. Ktoś może powoływać się na sprawiedliwość historyczną, iż po bestialsko
prowadzonej wojnie Niemcom się należało, to co stało się po roku 1945. Acz należy pamiętać, że kategoria sprawiedliwości
historycznej jest kategorią czysto literacką. Repolonizacja pozostałych mieszkańców, tak zwanych autochtonów, zamieszkujących głównie
tereny Górnego Śląska, była pozbawiona tak samo skrupułów, jak uprzednia germanizacja. Współziomkowie moi nie są nic lepsi i nic
gorsi. Na szczęście.
Pomysł z Unią Europejską rozwiąże jeszcze jeden kłopot. Relacje między państwem polskim i bratnim, słowiańskim sąsiadem,
czyli Czechami. W końcu książęce miasto Cieszyn, czy jak chcą bracia zza Olzy Teszin, jak bywało to, znowu nie tak dawno, stanie się
jednym nie podzielonym grodem, leżącym w Polsce i w Czechach, czyli na Śląsku.
Unia Europejska jest jak katedra budowana współcześnie na tym naszym umęczonym kontynencie. Proces jest powolny, uciążliwy
i momentami wyczerpujący. I być może nic z tego nie wyjdzie. Ale pomysł jest na tyle wielki i wspaniały, że warto próbować. I to jak
bardzo. Bo jeżeli nie to, to co? A jeżeli nie teraz, to kiedy?
Może każdy owoc musi dojrzeć. Może dużo krwi w rzekach musi upłynąć, aby prowadzona wojna zakończona została
pokojem. Co też, wszystko na to wskazuje, jest jedynie figurą literacką.
Niszczyć jest łatwiej i na pewno efektowniej - budować jest trudniej. I choć brzmi to jak wybitnie zużyty frazes,
powtarzany do znudzenia jako pewnik, jakby się nad nim głębiej zastanowić, okazuje się, że pomimo wszystko, akt budowania, jest
trwalszy i niezwyciężony, niż burzenie, które przecież jest tylko negatywną formą budowania. A budowniczowie grubi i chudzi,
fioletowi i beżowi, garbaci i modelowi zawsze znajdą wspólny język. I przystawią swoją cegłę. I choć budowanego gmachu początkowo
nie widać, skok w gwiazdy jest już przeczuwany. Mówią o tym ptaki i zwierzęta w lesie oddalonym na rzut kamieniem. Tylko ludzie nie
potrafią jeszcze zobaczyć. Ale to tylko kwestia czasu.
Państwa przemijają. Cesarstwa padają. Cywilizacje znikają. Święte miasta stoją dalej. Czasem wniwecz zamienione, w
czarodziejski sposób odradzają się, podejmując niemą pieśń. Pieśń budowania katedr.
* * *
w knossos jak zwykle ciepło
i słodko
jak w opowieści o początku
kandyzowane soki
oblizują z ciała
półnagie kobiety
pod okiem nad wyraz
kształtnego byka
w knossos jak zwykle ciepło
i tłoczno
jak na praskim rynku
ten sam kolorowy tłum
jedni leżą
inni lecą
może w kosmos
jak syn dedala
może nie
w knossos jak zwykle ciepło
i duszno
kolejne cienie
umykając w historię
przenikają w przyszłość
OGRÓD
Dom
stary dom na wzgórzu
oswajam
puste przestrzenie
wielkie sale
labirynt korytarzy
i zakamarki
a także tajne przejścia
i zapachy
oswajam
jak pies pana
jak dziecko
świat odkrywany
ciągle i ciągle
przede wszystkim na staro
gdy się zwieńczy
będę jak on wiekowy
pełen sal i labiryntów
gdzie wszystkie zapachy
znajdą swoje miejsca
wtedy bez gonitwy razem usiądziemy
w ogrodzie na wzgórzu
który ma smak ziołowej herbaty
i śliwkowych konfitur
tam przy stole pod kasztanem
zostawimy pootwierane drzwi
dla tych naszych kilku gości
i resztki na talerzu
aby ptaki wiedziały gdzie jest ich dom
- zaciągam się papierosem
popiół nieopatrznie
ląduje na wykrochmalonym obrusie
mucha buczy przed nosem
wiatr czesze korony drzew
dzieci robią miny w oknie
taak
tak to wygląda
nie inaczej
Tak się szczęśliwie zdarzyło, że mieszkam ostatnio na kopalni. Brzmi to trochę dziwnie, ale tak to wygląda. Szybu już
oczywiście nie ma, ponieważ został rozebrany i być może przetopiony w pobliskiej hucie. I na szczęście nie na armaty. Ostały się
zabudowania – pałacowe hale, które przygarnęły różnego rodzaju firmy – od hurtowni piwa do warsztatów samochodowych. Jest
jeszcze ten mój nowy, stary dom, do którego wjeżdża się przez bramę kopalnianą, o czym zaświadczają skrzyżowane młotki –
symbol górniczy – pomalowane na zielony kolor (bo jakże inaczej). I w końcu ten dom dość sfatygowany i dość poobijany, niczym
żółw morski pozbawiony od bardzo dawna wody. Ale gdy się przyjrzeć, gdzieś tam w detalach, skrywa się jeszcze urok i potęga minionej
chwały. Jest jak symbol. Tego wszystkiego o czym śpiewałem i o czym chciałbym, tylko nie starcza mi sił, talentu, bądź cierpliwości.
Jest jak dobra przystań, z której w pokoju mogę wyruszać na wyprawy, ponieważ kotwica jest tak mocna, że po linie, nawet w największy
sztorm trafię do domu. Jest jak ogród we wrześniowy poranek. Po którym przechadzam się i zbieram jabłka, czasem sięgając po któreś,
a sok spływa mi po wardze i palcach. Kiedy jestem w środku słyszę bzykanie ciszy. Słyszę w końcu siebie. Jestem tu i teraz. Dla was
synkowie moi i dla was przyjaciele. Jest żech tu – i znaczy to dla mnie bardzo dużo.
Tak się szczęśliwie zdarzyło, że mieszkam ostatnio na kopalni.
Krystian Gałuszka
z ksionżki "Sagrada
Familia",
www.gall.terramail.pl/sagrada.htm