Postawa Polski w obliczu nadciągającej klęski Niemiec |
|||||
Bruno Nieszporek |
|||||
Czasami warto posłuchać radia. Z dużym zainteresowaniem
przysłuchałem się nadanemu na falach Deutschlandfunku wywiadowi z Helgą
Hirsch, autorką wydanej niedawno książki "Die Rache der Opfer"
(Zemsta ofiar). Podtytuł tej książki wyjaśni od razu więcej: "Niemcy w
polskich obozach w latach 1944 - 1950". Audycja ta zaskoczyła mnie nie
tylko z tego względu, że poruszała zagadnienia polskiej winy, czego nie
tematyzuje się często w niemieckich mediach, lecz bardziej poprzez to, że
autorką opracowania o polskich nadłużyciach władzy jest przedstawicielką
niemieckiej lewicy. Czas zmienia więc ludzi, zmusza wielu do poszeżenia
posiadanej wiedzy. Dzisiaj i niemiecka lewica zaczyna powoli zauważać i te
prawdy, których długo nie chciała brać do wiadomości. Proces rozprawy z
przeszłością, który długo ograniczano w Niemczech do rozpatrywania licznych
aspektów winy własnej, przybrał na sile od drugiej połowy lat 60-siątych.
Selektywne uwypuklanie winy niemieckiej służyło interesom lewicy i zapewniało
uzyskanie wsparcia politycznego z zagranicy, w tym głównie komunistycznych
klik Europy wschodniej. To wsparcie, ofizjalnie deklarowane jako działanie na
rzecz utrwalania pokoju w Europie, skierowane było głównie przeciwko
ugrupowaniom tzw. "rewizjonistów i rewanżystów", które
reprezentowały interesy wielu ofiar powojennej polityki przemocy. Przypominanie
prawdy o losie i nieprzemijających prawach byłej ludności Ślązka rodziło
propagandowy gniew samozwańczych obrońców historycznej sprawiedliwości. Kto
słuchał wtedy w Polsce radia, rozumie dobrze te słowa. Masywne wsparcie
propagandowe płynące ze stolic państw komunistycznych, dopomógło Brandtowi
i SPD w uzyskaniu zwycięstwa wyborczego z końca lat 60-tych. Niemiecka lewica
czerpała więc korzyści z przejęcia wielu postulatów politycznych
formuowanych w Moskwie czy Warszawie za własne.
Nie tylko w niemieckich mediach blokowano dociekanie do przyczyn największej wymuszonej migracji ludności czasów nowożytnych. Rozopwszechniana wtedy przez lewicę opinia głosiła, że tylko w ten sposób zdoła się zapobiec próbom urelatywniania winy narodu niemieckiego. Wydaje się, że do ostatecznego przełamania tej długotrwałej blokady, przyczyniła się wydana niedawno książka "Das Schwarzbuch des Kommunismus" (Czarna Księga komunizmu). Na tle wywołanej przez nią w mediach całej Europy żywej dyskusji wyszła na szerokie wody prawda o strasznym wymiarze zbrodni systemów komunistycznych. Tym samym straciła na znaczeniu długo podtrzymywana argumentacja: Komunizmu nie można krytykować, bo każda krytyka komunizmu, jest automatycznie krytyką ugrupowań lewicowych, a każda krytyka lewicy służy prawicy, czego z koleji nie można akceptować, jako że ideologia lewicy ma na uwadze dobro i wspiera idee humanizmu, a ideologia prawicy służy imperializmowi i wyzyskowi, przez co jest zła. O liczbie 100 milionów ofiar komunizmu żadne z ówczesnych wpływowych kół intelektualnych nie chciało dużo słyszeć (chociaż kto był zainteresowany, mógł się tego dowiedzieć), za to wszyscy w szczegółach debatowali nad równie straszną cyfrą 25 miloionów ofiar faszyzmu. (Liczby zaczerpnięte z "Czarnej księgi komunizmu"). Na postawione Heldze Hirsch, długoletniej korespondentce lewicowo-liberalnego tygodnika "Die Zeit" z Warszawy, pytanie, dlaczego napisała książkę, która daje tyle propagandowej amunicji ugrupowaniom prawicy, Helga Hirsch odparła, że nie potrafi więcej przymykać własnych oczów na tak wielką powojenną tragedię tylko po to, aby ukryć prawdę przed ugrupowaniami politycznego konkurenta. Z drugiej strony ma nadzieję, że ujawnienie prawdy o losie zgotowanym po wojnie Niemcom zapobiegnie dojścia do podobnej tragedii w przyszłości. Jej zdaniem, może i nie doszłoby do niedawnych krwawych czystek etnicznych na terenie byłej Jugosławii, gdyby już wcześniej wczęto otwartą dyskusję na temat powojennych nadłużyć ze strony aliantów. Wydarzenia minionych okresów historycznych należy tak przedstawiać, jak miały one w przeszłości miejsce, bez brania pod uwagę możliwego wpływu przedstawianej prawdy na te czy inne grupy etniczne. Dzisiaj ważą się i lewicowi publicyści niemieccy na "wycieszki" po śliskim poletku historii stosunków polsko-niemieckich. To poletko zaowocuje szczególnie wtedy prawdą, gdy uprawiać się go będzie rzetelnie, gdy zrezygnuje się z rozsiewania po nim propagandowych trucizn i będzie się z niego regularnie usuwać wszystkie szybko rosnące chwasty szowinizmu. Helga Hirsch już w przedmowie do omawianej książki porusza wiele ciekawych zagadnień. Po krótkim wprowadzeniu do tematu, w którym Hirsch zgrubsza nakreśla problemy jakie napotyka dzisiejsza polska histografia przy odsłanianiu prawdy o roli Polski w "przywracaniu" polskiego charakteru ziem, które kiedyś na krótko lub nigdy w przeszłości nie były polskimi. H. Hirsz pisze: "Polskiej stronie przychodzi trudno przyznawanie się do poczynionych błędów." I dalej: "Przeciwko Niemcom skierowane były nie tylko nieskoordynowane, spontaniczne napady pojedyńczych Polaków, a temu przeciwnie, ze strony rządu polskiego prowadzona była systematyczna polityka, która celowała przeciwko pozostałej reszcie ludności niemieckiej. Ta pozostała w swoich domostwach część Niemców została pociągnięta do zbiorowej odpowiedzialności za przestępstwa narodowych socjalisów dokonane na ludności polskiej, bez rozpatrywania indiwidualnej winy." Wiele tych za słowami Hirsch "sadystycznych" poczynań Polaków były nie tylko wspierane przez polskie władze, lecz pozostały także do dziś bez jakichkolwiek sankcji karnych. W tym kontekscie autorka stawia pytanie, czy można w obliczu wszystkich faktów wogóle mówić o "zemście ofiar" lub nie należałoby szukać innego, lepiej dopasowanego do historycznej rzeczywistości tytułu książki. Dlaczego w obliczu posiadanych wątpliwości pozostała Helga Hirsch przy tym budzącym kontrowersje tytule, pozostanie jej zagadką. Jeżeli mowa tu o potrzebie korektury sfauszowanego obrazu przeszłości, to kluczowe staje się oparcie nowej, rzetelniejszej interpretacji wydarzeń historycznych o analizę możliwie wszystkich posiadanych dokumentów. W tym przekonaniu H. Hirsch rozpoczęła badania w polskich archiwach. Rzecz okazała się jednak nieprosta, Opisane problemy, na które napotkała, pozwalają wyrobić sobie wyobrażenie wartość "skarbów", jakie do dziś Polska ukrywa w archiwach. Według stosowanej powszechnie na świecie normy, akta archiwalne publikowane są po 30 do 35 latach. Niemcy ze swojej strony już od dawna udostępniają osobom zainteresowanym wszysktie posiadane dokumenty lat wojny, jak też dopiero co zakończonego procesu zjednoczenia Niemiec. Inaczej mają się jednak sprawy w Polsce. A szkoda, jako że akta polskich archiv pomogłyby także zrozumieć funkcjonowanie systemu socjalistycznej dyktatury. Jeżeli teraz ktoś myśli, że polscy politycy poczynili cokolwiek, aby ułatwić Heldze Hirsch dojście do polskich archiw, to się grubo myli. Ministerstwo spraw wewnętrznych miesiącami nie odpowiadało na pisane przez nią prośby, aż podczas wizyty w Berlinie osobiście obiecał jej polski minister spraw wewnętrznych, że wstawi się w jej sprawie. Po ponad roku czekania, w październiku 1996 dopuszczono ją w końcu do oddziału archiwum "więzienia i obozy". Jednak oczekiwanych dokumentów w tym archiwum więcdej już nie było, wszystko wydawało się więc być poczynione na daremno. Helga Hirsch rozpoczęła nowe starania w ministerstwie sprawiedliwiści. W przeciwieństwie do akt byłej NRD, które są udostępniane do badań historycznych każdemu, w Polsce o udzieleniu komuś pozwolenia na wgląd do akt nadal decyduje odpowiedni minister. Także w ministerstwie sprawiedliwości powiadomiono Helgę Hirsch o tym, że interesujące ją akta nie są dostępne, jako że znajdują się w trakcie pakowania. Ten stan rzeczy trwał kolejne miesiące. W końcu dyrektor archiw państwowych zezwolił jej na wgląd do niektórych dokumentów. A wyglądało to tak: Każda teczka z aktami była przed jej wydaniem przeszukana przez zastępcę dyrektora i pani Hirsch pokazywano tylko te dokumenty, które wicedyrektor samowolnie uznał za nadające się do przedłożenia osobie z Niemiec. Hirsch pisze: "W pierwszym dniu otrzymałam z dziesięć wskazanych teczek tylko sześć, w których dodatkowo brak było jednej trzeciej materiału, co wyraźnie wynikało z bierzącej numeracji dokumentów. W drugim dniu otrzymałam z liczby dziesięciu zestawów tylko cztery z około jedną tzecią ich deklarowannej zawartości. Trzeciego dnia praktykowana procedura przybrała ostatecznie postać farsy: w dwóch teczkach leżało jedynie po kilak kartek. Koniec wglądu." Nie pokazano Heldze Hirsch np. protokołu likwidacji polskiego obozu pracy w Świętochłowicach, oceny funkcjonariuszy dotyczące centralnego obozu w Jaworznie, dalsze protokoły pracy urzędu bezpieczęstwa w Katowicach, czy inne dane o polskich obozach i zarządzeniach dotyczące wysiedlenia Niemców. Postawa obrońców polskich tajemnic narodowych w roku 1996 (!) była przesycona nie praworządnością, a przypadkowością i samowolą w służbie obrony opinii o Polsce. Nic dziwnego, skoro prawo polskie regulujące wgląd do archiw, nie uległo jeszcze od czasów rządów komunistycznej dyktatury zmianie. Aby ułatwić czytelnikowi tych słów wyrobieniie sobie wyobrażenia o istocie zatajanej nadal w Polsce prawdy, wskazać by w tym miejscu można było na wstrząsającą relację Roberta Jung, napisaną po jego podróży po ziemiach nazywanych nadal w Polsce "odzyskanymi". Ta opublikowana w szwajcarskiej "Züricher Woche" relacja zatytułowana była "Relacja z krainy śmierci". Mowa jest w niej o polskim szowiniźmie i bandycyzmie i odopwiedzialności państw demokratycznego zachodu za ich bierność wobec strasznego losu zgotowanego ludności niemieckiej na zawładnionych przez Polskę ziemiach "odzyskanych". W polskiej publicystyce widoczne zaczynają być też inne postawy, przebłyski pozwalające mieć nadzieję, że okres przemilczania i tuszowania niekorzystnych dla Polski prawd dobiega pomału końca. Tak też Beata Ociepka w wydnym w roku 1997 w Wydawnictwie Uniwersytetu Wrocławskiego rzetelne podeszła do omawianego tematu wpływów politycznych Związku Wypędzonych w systemie politycznym RFN. W tej publikacji brakuje komunistycznej terminologii i jest wyraźnie odczuwalna próba dokonania wyważonej i objektywnej oceny przedstawianego zagadnienia. Tematów wołających o korekturę jest wiele. Przyjrzyjmy się niektórym polskim dążeniom do opanowania całych terenów prawobrzeżnej Odry. Zazwyczaj nie tylko w Polsce twierdzi się, że dzisiejsza zachodnia granica Polski jest wynikiem decyzji Stalina, Churchilla i Roosevelta. Przy tym zazwyczaj podkreśla się, że pierwszą przyczyną warunkującą dojście do całego łańcucha wydarzeń, którego efektem końcowym były poczdamskie decyzje graniczne, stanowi agresja Hitlera na Polskę. O obowiązującym już wtedy wszystkie państwa (w tym i każde mocarstwo) zasadach prawa międzynarodowego, które zabraniały dowolnego przesuwania granic, nie słychać jednak dużo, nie mówiąc już nic o często spotykanych próbach aprobowania polityki masowego wypędzenia ludności. Kto zapozna się ze szczegółami zagadnienia, stwierdzi, że odpowiedzialnośc za utworzenie granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej i wypędzenie wielu Ślązaków nie leży jednak na barkach aliantów zachodnich, lecz spoczywa w rękach polskich i sowieckich przedstawicieli władzy. Już krótko po napadzie Hitlera na Polskę, polski rzęd na uchodztwie wyraził przekonanie, że po przegranej wojnie Niemcy mogą zostać osłabione przez aneksję Prus Wschodnich. Dalej żądano szerokiego dojścia do moża i wyprostowania biegu przyszłej granicy polsko-niemieckiej. Już w roku 1940 polski minister spraw zagranicznych August Zalewski zaliczył wysiedlenie Niemców z terenów Polski i Prus Wschodnich do polskich celów wojny. W polskim memorandum skierowanym na ręce rządu amerykańskiego i brytyjskiego z grudnia 1942, mowa była o oderwaniu Prus Wschodnich, Pomorza bez Szczecina i Śląska bez Wroclawia aż do Nysy Kłockiej, jak również proponowano wydalenie ludności niemieckiej tych obszarów. Relatywnie wcześnie sygnalizował rząd amerykański i brytyjski możliwość akceptacji polskich żądań aneksji niektórych terenów niemieckich, przy czym już w grudniu 1942 Roosevelt wydawał się być skłonnym do pogodzenia się z polskimi planami przyłączenia Gdańska i Prus Wschodnich. Na konferencji w Techeranie mowa już była o planach przesunięcia Polski na zachód, jednak te ogólne rozważania nie można mylić z decyzjami o znaczeniu prawnym. Z drugiej zaś strony inicjatywę w sprawie polskich granic przejął Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, który już 27.6.1944 zawarł ze Związkiem Radzieckim tajny pakt graniczny. Według ustaleń tego porozumienia powojenna wschodnia granica Polski przebiegać miała w zgodzie z wytyczoną po pierwszej wojnie światowej tzw. Linią Curzona, nakreślającą ówczesną wschodnią granicę etniczną ludności polskiej. Z drugiej zaś strony ten pakt graniczny gwarantował Polsce uzyskanie Gdańska, południowej części Prus Wschodnich i zobowiązywał Sowietów do wstawienia się podczas przyszłych negocjacji granicznych z zachodnimi aliantami do popierania żądań polskich komunistów o przyznanie Polsce granicy na Odrze i Nysie Łużyckiej wraz z leżącym na zachód od biegu Odry Szczecinem. Te ustalenia polsko-sowieckiego paktu granicznego, które nakreślają dzisiejszą granicę Polski, odpowiadały najradykalniejszym żądaniom polskiego podziemia z października 1939 roku. Armia Czerwona zdobyła do marca 1945 prawie wszystkie tereny Niemiec, o które przyłączenie dobiegała się strona polska. Samowolnie i bez konsultacji z aliantami zachodnimi Stalin przekazał władzę cywilną nad tymi zdobytymi terenami Polsce. 5 lutego, a więc w czasie trwania konferencji w Jałcie, prezydent komunistycznej Polski Bolesław Bierut podał do wiadomości, że Polski rząd podjął się realizacji programu przesunięcia Polski nad Odrę i Nysę i wcielenia niemieckich terenów. 14 luego 1945 polski rząd ogłosił utworzenie czterech nowych wojewódstw,w tym Dolnośląskiego i powiększonego wojewódctwa Górnośląskiego. 20 lutego 1945 na mocy sowieckiej decyzji przekazano formalnie władzom polskim wszystkie tereny nazywane dziś "odzyskanymi". Niezwłocznie też władze polskie rozpoczęły akcję wypędzania niemieckiej ludności rodzimej tych ziem. Na Konferencji Poczdamskiej, która odbyła się od połowy lipca do początku sierpnia 1945, postawiono więc zachodnich aliantów przed faktami dokonanymi. Stany Zjednoczone chciały wtedy przyznać Polsce, zgodnie z ich zapowiedzią na konferencji w Jałcie, Prusy Wschodnie, część Pomorza Wschodniego i Górny Śląsk (co też kaleczyłoby wspomniane poprzednio zasady prawa międzynarodowego). Wielka Britania chciała zostawić przynajmniej lewobrzeżńy Śląsk z Wrocławiem w granicach Niemiec. Polska, która dostała wiele okazji do przedstawienia na konferencji poczdamskiej własnych żądań, upierała się ze wsparciem sowieckim (w zgodzie z postanowieniami wcześniej podpisanego porozumienia) przy lini Odry i Nysy Łużyckiej ze Szczecinem. Analiza protokołów Konferencji Poczdamskiej nie pozwala na dalsze podtrzymywanie polskiej wersji, jakoby alianci zgodzili się na rekompensatę straconych ziem zachodnich ziemiami niemieckimi. Z protokołów konferencji wynika, że amerykański prezydent i brytyjski premier byli mocno zdenerwowani przez dowody zastosowanej sowiecko-polskiej samowoli i daleko już posuniętej akcji wypędzania ludności rodzimej tych terenów. Prezydent Truman wypowiadał się po zakończeniu Konferencji w Poczdamie, że USA postawione zostały w Poczdamie przed faktami dokonanymi i zostały przez to zmuszone do aprobaty przesunięcia Polski na zachód w zrealizowanym wymiarze. Te polsko-sowieckie działania nazwał też "aktem przemocy". Stanisław Piaskowski pisał w funkcji delegata rządu polskiego na tereny Dolnego Śląska w odezwie do mieszkańców Dolnego Śląska (zredagowaną po niemiecku w kwietniu 1945, a więc jeszcze przed zwołaniem Konferencji w Poczdamie): "Starosłowiańskie tereny, które zostały oderwane przez germański imperializm ... zostały odzyskane spowrotem dla ojczyzny. Na pdstawie zarządzenia Rady Ministrów przejmuję władzę na tych czystosłowiańskich ziemiach odzyskanych." Istnieje dużo krytycznych wypowiedzi na temat odpowiedzialności polskiej pochodzących spod ręki polskich polityków. W roku 1947 podkreślił polski działacz demokracji narodowej Giertych, że "postulat granicy zachodniej na Odrze i Nysie nie jest sowieckim wymysłem z roku 1945, lecz jest od dawna formułowanym celem politycznym Polski. Już w latach międzywojennych był on głośno stawiany przez partię narodowych demokratów. Należy stwierdzić że przyłączenie terenów do Odry i Nysy nie było narzuconą Polsce decyzją sowiecką, lecz realizowało stare polskie postulaty narodowe przy wsparciu Związku Radzieckiego". (Cytat tłumaczony z niemieckiego). W roku 1995 prof. Otto Kimminich, znawca prawa międzynarodowego przeprowadził szegółową expertyzę treści wszystkich znanych protokołów i dostępnych originalnych materiałów z przebiegu obrad konferencji poczdamskiej i jej decyzji końcowych. Przy wypracowaniu tej opublikowanej pod tytułem "Vertreibung: Recht gegen Recht, Unrecht gegen Unrecht?" expertyzy prawnej, autor posłużył się ściśle naukowymi zasadami argumentacji, na co wyraźnie wskazuje w słowie wstępnym arcybiskup Karl Lehmann. Ta powstała na zlecenie niemieckgo episkopatu ocena prawna prowadzonych w Poczdamie rokowań, jest odpowiedzią na referat polski, jaki odczytany został w roku 1990 podczas rozmów przedstawicieli polskiego i niemieckiego kościoła w Gnieźnie. Wyniki tej naukowej expertyzy pozwalają na wycięgnięcie następujących wniosków końcowych, przy czym szczególnie zaakcentowane zostały konsekwencje prawne prowadzonych w Poczdamie obrad:
Teza, że prawo międzynarodowe przyjęło zakaz wypędzenia ludności dopiero po roku 1945 nie jest zgodna z prawdą, jako że zasada ta została wprowadzona do prawa międzynarodowego już w wieku XIX. Za to do roku 1945 nie było mowy o "prawie ludności do ziemi rodzinnej", jako że do tego czasu nigdy nie kwestionowano tej elementarnej zasady prawnej, nikt też do tego czasu nie zajmował obcych terytorii, aby wypędzić z nich ludność rodzimą. Do roku 1945 było bezsprzeczne, że ludność ma prawo do pozostania na ziemi rodzinnej. To powyżej przytoczone sprostowanie powszechnie zakłamangeo obrazu Konferencji Poczdamskiej burzy obraz Polski jako ofiary przetargów "wielkiej trójki". Rewizja historii na Śląsku jest w pełnym toku. Kolejne publikacje wzmożą proces dochodzenia do prawdy o Śląsku i o historycznej roli Polski w jej zmaganiach z zachodnim sąsiadem. O tym, że jest co odkrywać, przekonywuje lektura niedawno wydanej książki Ewalda Pollok "Legendy, manipulacje, kłamstwa prof. F:A. Marka w ,Tragedii górnośląskiej' ", z jej podtytułem "Prawda o Śląsku i powojennej dyskryminacji jego mieszkańców". W książce tej Ewald Pollok podjął się zadania prostowania kręgosłupa, tzn. wielkozakrojonej korektury obrazu o Śląsku, malowanego zwykle w mętnych barwach przy użyciu zużytego pędzla, przesiąkniętego duchem polskiej nietolerancji. Jako punkt zaczepny do formuowania własnej, opartej o szeroką wiedzę krytyki, posłużyła mu książka prof. Marka pod tytułem "Tragedia górnośląska". Tą wydaną w języku polskim publikację Edwarda Polloka trudno jest jednak nazwać polskim wkładem do korektury wiedzy o Śląsku, jako że jej autor jest Ślązakiem z krwi, kości i ducha. A skoro tu już mowa o trudnościach, to należy dodać, że nie przychodzi łatwo ograniczyć się tu jedynie do krótkiej wzmianki o tej gwiazdce na rzecz śląskiej racji i książce poszerzającą wiedzę o Śląsku, pisaną w zaangażowanym ale wyważonym stylu. Lektura tej publikacji zdoła przekonać może i ostatniego niedowiarka o wymiarze spustoszeń, jakie przyniosły w przeszłości poczynania wrogich Śląskowi elit narodowych. Jaskółka Śląska powinna zainteresować się możliwościami przedruku niektórych fragmentów tej książki. Wyraźmy życzenie, aby w przyszłości wydano więcej podobnych publikacji spod ręki równie dociekliwych autorów, okazujmy uznanie ludziom, podejmującym się ważnego zadania popularyzacji prawdy o Śląsku. - 1998 - |